
Pięćdziesiąt jeden dni na wodzie plus jeden dzień wymuszonej przerwy. Tyle zajęła jarosławianinowi Rafałowi Świderskiemu wyprawa kajakiem, która wzbudziła podziw nie tylko u przeciętnego zjadacza chleba, ale także w środowisku wodniaków. Nie każdy by się poważył popłynąć nad Bałtyk, by potem przemierzyć Wisłę w górę rzeki i wrócić Wisłą i Sanem do Jarosławia.
Najpierw był spływ do Gdańska. Rafałowi Świderskiemu zajęło to 9 dni. Choć była to podróż z prądem rzeki, myliłby się ten, kto sądziłby, że nie wymagała wysiłku. Wręcz przeciwnie, Rafał się nie oszczędzał, bo chciał się zmieścić w wyznaczonym sobie czasie. Jak opowiada, mało było takich chwil, w których by nie wiosłował. – Może było to dziesięć minut w ciągu dnia na wodzie – wspomina. Dzięki temu udawało mu się zrobić średnio 100 km dziennie. Kiedy dotarł na Bałtyk, napotkał mocny boczny wiatr.
Dowód osobisty poszedł na dno
Po morzu przepłynął kilkanaście kilometrów, ale odpuścił sobie wiosłowanie na Hel. – Za duże były fale. Wcześniej, na Wiśle było bezwietrznie – opowiada. Nie uniknął wywrotki przy ujściu Wisły Śmiałej, a także zderzenia z falochronem. – Kajak uderzył dobrze parę razy o falochron. Słyszałem tylko jak stęknął. Efektem były dwa pęknięcia. Straciłem też fartuch – wspomina kajakarz. Od czego się ma jednak kolegów? Zaraz po utracie fartucha do kajaka, znajomy dowiózł mu inny. Wraz z fartuchem przywiózł mu też pieniądze, bo jarosławianin wcześniej pechowo utopił kartę płatniczą, przez co nie mógł zrobić zakupów. Wraz z kartą gdzieś na dnie Wisły legł też dowód osobisty. Wyleciały przez przypadek przy wyciąganiu aparatu fotograficznego.
Centymetr po centymetrze
Na morskiej wodzie pływanie jest całkiem inne. Nawet takim wyprawowym kajakiem, jakim dysponował Rafał. – Prosta jest sprawa, kiedy płynie się z falami albo pod fale. Najgorzej jest w poprzek, bo trzeba wszystko kontrolować, żeby się nie wywrócić. Frajda jest duża, ale adrenalina też – opowiada jarosławianin. Na wodzie było przygód sporo. – W pewnym miejscu koło Warszawy miałem się przygotować na bystrzyny. Zdjąć panel słoneczny, założyć fartuch. Miałem się zatrzymać, ale wypływałem coraz dalej i w końcu wpłynąłem w sam środek bystrzyny. Wycofać się nie było można, przynajmniej nie moim kajakiem. Więc po centymetrze przesuwałem się delikatnie na bok – opowiada kajakarz. Udało się.
Przygoda na Wyspach Świderskich
Druga z chwil grozy spowodowana była przez szkwał, który nagle uderzył gdzieś zza ramienia kajakarza. – Zrobiło się nagle szaro-buro, jak podczas burzy piaskowej. Przechyliło mnie grubo ponad 45 stopni. Na szczęście była obok mielizna, która z powodu niskiego stanu wody stała się wysepką. Przesiedziałem tam do rana. Wiało tak mocno, że nie dało się absolutnie namiotu rozbić. Zrobiłem sobie dziurę w piasku, okopałem też kajak i tak przetrwałem – wspomina. – Żeby było śmieszniej to się wydarzyło na.. Wyspach Świderskich – uśmiecha się Rafał Świderski.
Kiedy zostajesz bez jedzenia i wody
Kajakarz zapomniał o tym, że w Boże Ciało nie zrobi zakupów. Został więc bez jedzenia i bez kropli wody do picia. Podratował go spacerowicz z psem, który dostarczył mu wodę. Miał odżywkę, więc jakoś na tym przetrwał. Innym razem wodą podzielił się z nim jakiś motorowodniak. Rafał Świderski przeżył dwie burze, sporo deszczowych dni. – Przy okazji przekonałem się, że wiatr w plecy wcale nie jest taki dobry, jak mogłoby się wydawać – zauważa. O ile jeszcze na przepłynięcie Wisły z prądem chętni by się może znaleźli, to pewnie niewielu śmiałków pokusiłoby się o płyniecie z powrotem. Pod prąd. Rafał płynął około 30 km dziennie. Tak dotarł aż do ujścia Przemszy, czyli od miejsca, w którym znajduje się punkt zerowy żeglugi na Wiśle. Potem trzeba było „tylko” dopłynąć do ujścia Sanu i pod prąd dotrzeć do Jarosławia. Do domu.
Uniknąć konfliktu z łabędziem
Było też sporo ciekawych spotkań na wodzie. Z wieloma napotkanymi rozmawiał, z niektórymi razem biwakował. – Sezon powoli się rozkręcał. Koło Krakowa widziałem chyba dwudziestu kajakarzy, a każdy z nich płynął z psem – uśmiecha się. Sypiał w namiocie. Przerwanie gdzieś na wyspie, czasem na polu namiotowym. Nawet w samym centrum Warszawy nocował na wysepce. Udało mu się wtedy pochodzić po Starym Mieście. Oprócz ludzi napotkał po drodze też sporo zwierzaków. Koło niego pływały sobie bobry, kaczki, łabędzie. – Raz widziałem parę łabędzi z młodymi. Samiec nie był zbytnio zadowolony z mojej obecności. Zmieniłem trochę kurs i udało się uniknąć konfliktu – wspomina z uśmiechem kajakarz.
Szampan na powitanie
Mimo że spotykał sporo ludzi, to jednak, gdy dopływał do celu, czyli brzegu tuż przy swojej działce w Jarosławiu, zaskoczył go widok tylu osób, które na niego czekały. Koledzy, znajomi z pracy, nawet telewizja. Były szampany, gratulacje i feta. – Absolutnie się tego nie spodziewałem. Po tylu dniach na wodzie byłem zapuszczony, a tu spotkało mnie tak miłe przyjęcie.
Czego najbardziej brakował mu na wodzie w ciągu tych ponad 50 dni? Telewizji? Ludzi? – Prądu – odpowiada zaskakująco. Jak opowiadał nam przed wyprawą, zamierzał słuchać audiobooków. Ale ładowanie urządzeń panelem słonecznym nie szło tak szybko, jak planował. Poza tym trudów wyprawy nie przetrzymał jeden z telefonów, podobnie jak odbiornik radiowy i dwa aparaty fotograficzne. Do klejenia jest też „Kazik”, czyli jego kajak producenta Kazyak Design. Zostawiona na miejscu noclegu latarka będzie odzyskana, bo zabrali ją ludzie, z którymi jarosławianin spędzał noc na tej samej wyspie.
Szkoda, że to już koniec
Zainteresowanie wzbudzał też herb Jarosławia umieszczony na kajaku. – Ludzie z reguły wiedzieli, gdzie leży nasze miasto. Niektórzy je pamiętali z jakichś przygód. Były i takie sytuacje, że nie chcieli dowierzać, że płynę aż z Jarosławia. Nieskromnie przyznam, że uznanie moja wyprawa wzbudziła też u wodniaków. To miłe – opowiada Rafał Świderski. – Było naprawdę bardzo fajnie. Szkoda tylko, że to już się skończyło – uśmiecha się.
Hubert LEWKOWICZ
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Szacun
Gratulacje!!!