
Spędzili na rowerach łącznie 71 dni. Przejechali 4 tys. 429 kilometrów, z czego około 3 tys. 680 to trasa z Jarosławia do Santago de Cmopostela. Po drodze spotkali dziesiątki ludzi, odwiedzili cudowne miasta i przeżyli wiele niezapomnianych chwil. Ale nigdy nie mieli chwili zwątpienia. Nigdy nie pomyśleli: Po co nam to było? A dziś mówią, że taką podróż może odbyć każdy. Wystarczy tylko wyjść ze swojej strefy komfortu.
Nie mieli po drodze ani jednej awarii. Ani razu nawet nie przebili koła. Nikt ich nie okradł, nikt nie napadł, nie dopadła ich żadna choroba. – Można powiedzieć, że mieliśmy szczęście, ale z drugiej strony dobrze się przygotowaliśmy. Nasze rowery nie są może najwyższej klasy, ale były dobrze przygotowane – opowiada Mariusz Turek. – Cieszę się, że przejechałam tyle kilometrów. Moje 62 urodziny spędzałam gdzieś w Pirenejach – mówi jego żona Celina Zymkowska-Turek. – Nie było żadnych sensacji. Nic nadzwyczajnego. Najgorsze było to, że trzeba było wrócić – dodaje pan Mariusz. Jak mówią, to podróż dla każdego, a oni sami są na to dowodem. Do Santiago de Copmostela dotarli z Jarosławia na rowerach, mimo że oboje leczą się na nadciśnienie.
Słowenia nas zachwyciła
Wyruszyli 12 czerwca. Po pracy wsiedli na przygotowane wcześniej rowery z wypełnionymi sakwami i pojechali. Przez Pruchnik, Dynów, Jaśliska dotarli na Słowację. Tu pierwsze ważne spotkanie, które zaowocowało potem niejednokrotnie. – Spotkaliśmy Czecha, który podpowiedział nam aplikację – mapy.cz. Świetna, darmowa aplikacja. I na komputer, i na smartfon. Ma idealnie oznaczone wszystkie miejsca na trasie, nawet wiaty i krany – opowiada Mariusz Turek. Aplikacja przydała się potem wiele razy, choć przecież jarosławianie byli pod tym względem doskonale przygotowani już przed podróżą. Mieli zarówno inne aplikacje, jak i tradycyjne mapy. Potem były Węgry i Słowenia. – Nie chciałbym robić kryptoreklamy, ale jechaliśmy trochę szlakiem Lidli. To się sprawdza. Nie wydaliśmy kroci – wspomina pan Mariusz. – Słowenia nas zachwyciła. Pięknie, czysto, domki udekorowane kwiatami. Zajechaliśmy do Lublany, gdzie spotkaliśmy jakichś Polaków – wspomina Celina Zymkowska-Turek. W miejscowości Logatec poznali polskiego księdza. No i prowadziły ich także muszle Jakuba – symbol Camino de Santiago – szlaku do Santiago de Compostela.
Wenecja, Padwa, Werona i Cremona
Nawet się nie spostrzegli, że już są we Włoszech. Chcieli ominąć Wenecję, jako miejsce zbyt oczywiste turystycznie. Ale jednak dojechali tam, choć nie od tej strony, z której trafiają do niej z reguły turyści. – Promem wpłynęliśmy prawie na plac św. Marka. Musieliśmy zostawić rowery, bo na prom z tego miejsca rowerów nie można zabrać. Ale co tu dużo mówić, Wenecja to piękne miasto! Panorama tego miasta jest niesamowita – wspominają państwo Turkowie. A skoro Wenecja, to czemu nie Padwa i grób św. Antoniego? Czemu nie Werona – miasto Romea i Julii oraz Padwa z katedrą i grobem św. Antoniego, czy Cremona z grobem Stradivariusa? Wszędzie tam dotarli w drodze do Santiago. Te miejsca odwiedzili na przełomie czerwca i lipca. – Co ciekawe, nie było tam tłumów turystów i pielgrzymów – zaznacza pani Celina. Wszędzie spotykali się z miłym przyjęciem. Wyjątkiem był jeden Włoch, który nie wziął ich na kemping. – Najpierw powiedział, że tak, ale gdy zobaczył polskie paszporty, zaczął piętrzyć trudności. Nie chciał nawet rozmawiać. Dobrze się jednak stało, bo trafiliśmy do innego, sympatycznego Włocha, który nas prawie zagadał na śmierć – uśmiecha się jarosławianka.
Noce w Carcassonne
Droga weryfikuje wiele spraw. Na przykład to, że wiezie się zbyt wiele rzeczy. Na szczęście są wokół ludzie. W San Remo, w klasztorze Franciszkanów zobaczyli samochód z rejestracją RPZ, czyli przeworską. Życzliwi ludzie zgodzili się zabrać część rzeczy rowerzystów. – Odebraliśmy sobie je potem w klasztorze Franciszkanów Reformatów w Przemyślu. I z Włoch ruszyli do Francji. Nicea, Cannes, także Monaco, które oglądali z góry. – Podobało nam się, aczkolwiek niczym się nie różni od innych miast na Lazurowym Wybrzeżu. Tam wszędzie jest pięknie – opowiada pan Mariusz. Skorzystali z okazji kąpieli w Morzu Śródziemnym. Nie mogli ominąć też Carcassonne, gdzie spędzili dwie noce. Po drodze zdarzyło im się kibicować kolarzom biorącym udział w Tour de France i nocować w obozowisku wolnych ludzi, którzy tworzyli swego rodzaju komunę. A potem dotarli do Saint-Jean-Pied-de-Port. – Jechaliśmy wzdłuż Pirenejów. Saint-Jean-Pied-de-Port jest bardzo ładnym miastem. Czuje się tam już atmosferę pielgrzymki do Santiago de Compstela. Wiele osób startuje właśnie stamtąd – mówi jarosławianin. Tam spotkali Włocha, który także jechał na rowerze, ale zaczynał właśnie w Saint-Jean-Pied-de-Port. Ich drogi krzyżowały się potem wiele razy, a ostatni raz w samym Santiago.
Co to takiego alberga?
Spali na kempingach, w klasztorach, u księży. A kiedy znaleźli się w Hiszpanii, to przeważnie w albergach, czyli schroniskach przeznaczonych specjalnie dla pielgrzymów. Niektóre z nich są fantastycznie urządzone, z kuchnią w pełni wyposażoną i łazienkami. I to wszystko za niewielką cenę. W hiszpańskiej Pampelunie trafili akurat na gonitwy byków, które odbywały się także w okolicznych miejscowościach. – W jednej miejscowości widzieliśmy gonitwę młodych byczków za dziećmi. Zastanawialiśmy się, jak by to wyglądało u nas. Tam się nikt nie bał o te dzieci. A przecież to jest Unia Europejska. Po tej gonitwie, której długość miała sto, może sto pięćdziesiąt metrów, wszyscy się bawili. Wszyscy chyba mieli wolne, bo ludzi było mnóstwo – wspominają państwo Turkowie.
Zostawić, co niepotrzebne
Do celu dotarli 2 sierpnia. – Przed samym Santiago de Compostela jest wzgórze Monte de Gozo, gdzie jest pomnik pielgrzymów, którzy się cieszą, że zobaczyli już wieże w Santiago. Obok jest centrum pielgrzymkowe Jana Pawła II, w którym pracują wolontariusze z Polski – opowiada Mariusz Turek. W tamtym miejscu w 1989 roku odbywały się Światowe Dni Młodzieży. – To jest świetny punkt, żeby się w nim zatrzymać. W alberdze jest puszka. Można też zostawić to, co jest niepotrzebne, a wziąć to, co potrzebne – opowiadają rowerzyści. Po drodze jest też krzyż i usypane wzgórze z kamieni, które niosą pielgrzymi. – Byłem na początku zdegustowany, że w tym miejscu ludzie robią sobie selfie i różnie się zachowują. Ale po pewnym czasie zacząłem sobie zdawać sprawę, że nie można oceniać innych, że przecież ci ludzie idą tak samo jak inni. Może nawet nie wierzą, ale idą. Nie mogę ich oceniać – wspomina pan Mariusz, na którym właśnie to miejsce zrobiło największe wrażenie. Oczywiście, samo Santiago także robi wrażenie. Zwłaszcza, gdy widzi się tych szczęśliwych ludzi, którzy doszli do celu.
W muzeum Prado
Jeszcze tylko „kompostelka”, czyli certyfikat potwierdzający, że się dotarło do tego miejsca i można było ruszać w drogę powrotną. W przypadku pani Celiny i pana Mariusza to był powrót przez Madryt, dokąd dotarli także na rowerach. W stolicy Hiszpanii odwiedzili m.in. muzeum Prado, do którego po godzinie 18 można wejść bezpłatnie. Do odlotu ich samolotu mieli tyle czasu, że właściwie trochę na siłę zwalniali. tempo – Po drodze odwiedziliśmy takie miejscowości, do których turyści chyba w ogóle nie zaglądają. Sam Madryt to jest naprawdę bardzo ciekawe miasto – wspominają. Ze stolicy Hiszpanii dolecieli bezpośrednio do Rzeszowa. I kilka godzin później byli z powrotem w Jarosławiu.
Hubert LEWKOWICZ
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Treść komentarza...
Relacja z podróży na YouTube pod adresem: https://www.youtube.com/watch?v=JepyfVhhFNk