Reklama

Jest im tu dobrze, ale marzą, by wrócić do swoich bliskich

Połączył ich los uchodźców. Z granicy w Korczowej trafili do Domu Katechetycznego w Wiązownicy. Tu pokoje przygotował dla nich proboszcz ks. Jan Bober z parafianami. Jest im tu dobrze, jest spokojnie, ale mają tylko jedno marzenie: wrócić do siebie, do swoich bliskich.

Wiera pokazuje zdjęcia. Zabrała je ze sobą, razem ze wszystkimi dokumentami. Z Zaporoża uciekała sama, od ponad dwudziestu lat jest wdową. W Ukrainie pozostały dorosłe dzieci. Lena przyjechała z córką Irą, jej czteroletnim synkiem Władem i czternastoletnią córką Nastią. Zięć pozostał walczyć. Kluczyły lasami, by uciec z okrążonego przez Rosjan Głuchowa, niedaleko Sum. To zaledwie 15 kilometrów od rosyjskiej granicy – Nie mogłyśmy zostać w kraju. Syn wojskowy, który walczy z Rosjanami od ośmiu lat, dzwonił do mnie i prosił, by uciekać. A jak nie zdążymy, to chciał, by powiedzieć Rosjanom, gdy do nas przyjdą, że on nie żyje. Jak ja mogłabym powiedzieć, że on nie żyje? - mówi ze łzami. Dlatego uciekły. Lena zostawiła męża. Dom jej syna został zbombardowany. Synowa z dzieckiem uciekła do Polski już wcześniej. Natalia uciekła z córką spod Zaporoża. Dziewiętnastoletnią studentką hotelarstwa, Lidią. W domu została starsza córka i mąż. Gdy pytamy o nich, Natalia nie jest w stanie wypowiedzieć słowa. Łzy same napływają do oczu. Starsza córka ukończyła studia ekonomiczne, rozpoczynała pracę. Wojna to przerwała. Jest jeszcze Julia i Mikołaj, małżeństwo z dwójką dzieci: dziewięcioletnią Daszą i jedenastoletnim Denisem. Chłopiec jest poważnie chory. Dlatego jego ojciec mógł opuścić Ukrainę. Pochodzą z Czerkawskiego Obwodu. Zostawili tam wszystko, dom i zakład, w którym robili meble na zamówienie.

Połączyły ich losy uchodźców

Choć jeszcze kilka dni temu nie wiedzieli o swoim istnieniu, połączyły ich losy uchodźców. Po przekroczeniu granicy w Korczowej trafili do Domu Katechetycznego w parafii pw. św. Walentego i Narodzenia NMP w Wiązownicy. Tu przywiózł ich proboszcz parafii ks. Jan Bober wraz z parafianami. Tu znaleźli spokojne miejsce z dala od bombardowań i śmierci. Ale każdy głośniejszy dźwięk, każdy nieznany sygnał budzi niepokój. Gdy dzieci włączają grającą zabawkę, Wiera zakrywa głowę rękoma. Za chwilę śmieje się.

Ks. Jan Bober proboszczem parafii w Wiązownicy został w sierpniu ub.r. Choć minęło zaledwie kilka miesięcy, zjednał sobie parafian, zarówno w Wiązownicy, jak i w Nielepkowicach, gdzie znajduje się filialny kościół. - Obserwowałem to, co dzieje się na granicy, jak uchodźcy znajdują tu swój nowy dom. Ale tych miejsc jest ciągle za mało. A my mamy duży dom katechetyczny, który jest mało wykorzystywany. Są spotkania rożnych grup, ale można je przenieść na plebanię. Dlatego po pewnych przemyśleniach i rozmowach wraz parafianami postanowiliśmy podzielić dwa duże pomieszczenia ściankami i przygotować sanitariaty. Poprosiłem o pomoc lokalną firmę „Golbalux”, która chętnie odpowiedziała na moja prośbę i wykonała ścianki. Poprosiłem również parafian, a ci przynieśli nie tylko meble, ale i suchy prowiant – mówi proboszcz ks. Jan.

Po kilku dniach na parterze budynku dwa duże pomieszczenia zamieniły się w pokoiki mieszkalne. - Podciągnęliśmy do każdego pomieszczenia prąd, wstawiliśmy drzwi. Parafianie przywieźli tapczany, wersalki, szafki. W łazience powiększyliśmy liczbę umywalek, wstawiliśmy prysznic, bojler, by była ciepła woda. A na górze jest kuchnia, gdzie można gotować i wspólne pomieszczenie do spożywania posiłków oraz do zabawy dla dzieci – opowiada ks. Jan Bober.

Wyjazdy na granicę

Gdy wszystko było gotowe ksiądz Jan wraz z parafianami wyruszył na granicę do Korczowej. - W Hali Kijowskiej spotkaliśmy rodzinę, która nie wiedziała, gdzie jechać. Zgodzili się pojechać z nami. Jeszcze dobrze nie dojechaliśmy do domu, a już otrzymaliśmy telefon, że jest druga rodzina chętna u nas zamieszkać. Gdy parafian dojechał z nimi do Wiązownicy, już był kolejny telefon, że czeka na nas kolejna rodzina. I kolejny parafianin po nią pojechał. Teraz mamy jedenaście osób, w tym dzieci. Jeszcze możemy kilka osób przyjąć – mówi ksiądz Jan Bober. Zarówno ksiądz, jak i parafinie dbają o swoich gości. Zawsze ktoś coś podrzuci. - Codziennie dzwonią, żeby przyjść. Wpadam do nich, pijemy kawę, herbatkę, rozmawiamy – mówi Oksana, która towarzyszy nam w spotkaniu. Oksana mieszka w Wiązownicy już 30 lat. Podkreśla, że pamięta, jak to jest, jak się opuszcza ojczyznę, dlatego chce ich wesprzeć w tym nieszczęściu, jakie ich spotkało.

Jest im tu dobrze, ale chcą wracać do swoich domów

Ksiądz Jan świetnie rozumie swoich gości z Ukrainy. Od 2003 do 2014 roku przebywał w Rosji. Na początku pracował w Permie na Uralu, później pod Petersburgiem w Kareli, a na dłużej objął parafię w Kursku. - Często jeździłem w te tereny, z których pochodzi jedna z rodzin, w okolice Sum - mówi. Jak dziś patrzy na to, co robią Rosjanie i jak podchodzą do agresji na Ukrainę? - Coś nam zostało z tej homosowieticus – jak pisał ksiądz Tischner – mówi ks. Jan. - Ta mentalność, że władzy się nie kontroluje, że władza wie lepiej, pozostała. Na Ukrainie już tak nie. Ale w Rosji tak. Mam jeszcze kontakt z Rosjanami. Ostatnio wszedłem na komunikator. Jest tam wiele grup pod nazwą „Wojna na Ukrainie”. Wszystkie proputinowskie. Ludzie wypisują, że to specakcja, że to dla oczyszczenia z banderowców. Że to akcja tylko na obiekty wojskowe. Wrzuciłem kilka filmików, zdjęcia z Mariupola. Na razie ich nie wykasowali. Widzę, że to oglądają, ale część w odpowiedzi wrzuca propagandę. Są przekonani, że NATO chciało zaatakować Rosję, a Ukraina miała być tym miejscem, z którego mieli uderzyć. Taka propaganda i kontrola była również w 2014 roku, gdy Rosja zaatakowała Krym. Czuć było, że coś się wydarzy. Dwa tygodnie przed napaścią, jeździły samochody z megafonami, z których ogłaszali, że banderowcy na Ukrainie prześladują ludzi – wspomina ostatni czas pobytu w Rosji.

Dziś proboszcz parafii w Wiązownicy chce jak najlepsze warunki stworzyć tym, którzy przed agresją rosyjską musieli opuścić swoje domy. My również pytamy ich, czego potrzebują? - Chcemy wrócić do domu – mówią zgodnie. - Nie znaczy, że jest nam tu źle. Mamy tu swoje pokoje, ciepło, jedzenie. Ale chcielibyśmy, żeby to już się skończyło, by wracać – mówi Lena. Natalia dodaje: - Dziękujemy za wszystko i księdzu, i ludziom, którzy nam pomagają. Ale nasze serce wypełnione jest bólem.

Ewa KŁAK-ZARZECKA
FOT. Ewa Kłak-Zarzecka 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo EkspresJaroslawski.pl




Reklama
Wróć do