Reklama

Kazimierz Kopeć, więzień Sachsenhausen powrócił do domu z obozu w Wigilię

- Gdy stanąłem w drzwiach, był jeden płacz - tak swój powrót z obozu w Sachsenhausen w dniu Wigilii wspomina 97-letni Kazimierz Kopeć, brat Zbyszka Kopcia, rozstrzelanego w Lesie Kidałowickim przez Franza Schmidta wraz z innymi młodymi jarosławiakami.

O pobycie tatusia w niewoli nie mówiło się w ogóle w naszym domu. Ani tatuś o tym nie mówił, ani babcia Balbina. To był temat tabu. Babcia bardzo płakała nad stratą starszego syna Zbyszka, ale w domu o tym nie wolno było mówić ­– wspomina córka pana Kazimierza, Elżbieta, która obecnie mieszka w Berlinie. To ona, przeszukując domowe archiwa, odnalazła pożółkły dokument z datą 22 grudnia 1945 roku. Zaświadczenie nr 2536 Państwowego Urzędu Repatriacyjnego  - Punkt Przyjęcia Gdynia Port. To właśnie tutaj przypłynął pan Kazimierz jako 22-letni chłopak, uwolniony z niemieckiej niewoli. A stąd pociągiem przyjechał do Jarosławia. Jakież było zdumienie, a zarazem szczęście w mieszkaniu przy ulicy Kraszewskiego, bo tu mieszkała jego rodzina, gdy w drzwiach stanął dla nich już nieżyjący syn i brat. – Po rozstrzelaniu Zbyszka, babcia nie spodziewała się ujrzeć żywego, drugiego syna Kazimierza,  mojego tatusia. Bracia wraz z inną młodzieżą zostali zatrzymani przez Gestapo przy, obecnie, ulicy Zbyszka Kopcia. To tu dziadek miał swoje ogrody. Chłopcy kryli się w piwniczce. Niestety, ktoś na nich doniósł – opowiada córka Elżbieta. Dodaje przy tym, że ojciec otworzył się pięć lat temu, gdy po 70 latach odwiedził obóz w Sachsenhausen. – Tatuś otrzymał zaproszenie na obchody 70. rocznicy wyzwolenia obozu. Był tam traktowany z honorami. Gdy przewodnik obozu, młody człowiek, oprowadzał go i pokazał mu, gdzie stała szubienica, tatuś poprawił go i mówi: „Nie, szubienica stała tam”. Bardzo przeżył tę wizytę. Podczas pobytu w obozie nagrano z tatusiem czterogodzinny wywiad. Wówczas tatuś się otworzył i zaczął nam o tym szczegółowo opowiadać. Dziś bierze udział w uroczystościach w rocznice rozstrzelania w Lesie Kidałowickim ­ - mówi pani Elżbieta.

Obóz w Oświęcimiu był przepełniony

Pan Kazimierz w marcu skończy 97 lat. Zapomina już fragmenty swojego życia, ale gdy córka podpowiada mu, zaczyna sobie przypominać tę niełatwą historię. Pan Kazimierz został zatrzymany wraz z sześcioma innymi osobami w 1944 roku. – Gdy Schmidt przyszedł po nich, Zbyszek powiedział mu, żeby traktował ich jak więźniów politycznych. I napluł mu w twarz. Wszyscy wiedzieli, że to był wyrok  śmierci – mówi pani Elżbieta. Pan Kazimierz jeszcze w więzieniu dowiedział się od Schmidta, że jego brat Zbyszek został zastrzelony. – „Zbyszka już nie ma. Ciebie spotka ten sam los” – powiedział mi na korytarzu Franz Schmidt. Z Jarosławia zabrał nas samochód. Wywieźli nas do Rzeszowa na Gestapo. Tam nie byliśmy długo. Zabrali nas do Pustkowia koło Tarnowa. Tam spędzili do piwnicy. Dostałem numer 3194. Później zawieźli nas do Oświęcimia. Stanęliśmy na wprost bramy. Widziałem, jak esesmnka biła nagie Żydówki, a one wpadały w błoto. Widzieliśmy dzieci za drutami. Pokazywały nam, że na rękach mają numery. Tam nie byliśmy długo, obóz był przepełniony. Pojechaliśmy w wagonie, bez picia, bez jedzenia. Któregoś dnia zobaczyłem niemieckie napisy. Dotarliśmy do Berlina i trafiliśmy do obozu w Sachsenhausen – wspomina Kazimierz Kopeć.

Uciekał przed śmiercią

W obozie pan Kazimierz dostał przydział do fabryki samolotów Heinkla.  - Tam nas zapędzili. Kiedyś była taka historia, że chłopca wrzucili do basenu z wodą. A ja go uratowałem. Kazali mi za karę skakać żabkę – opowiada pan Kazimierz. W obozie zajmował się ogrodnictwem. Przyznał się, że jego ojciec miał ogrody. Esesman dał mu warzywo i zapytał, co to jest? Powiedziałem mu, że to pomidor. Dlatego mnie przyjęli. Tam zaprzyjaźniłem się z bauerem. Ten niemiecki rolnik za gazety obozowe dawał mi garść jęczmienia i owsa. Nie wiedziałem, jak mam to zjeść. Zrobiłem sobie młynek – mówi.

Pan Kazimierz wspomina o nalocie brytyjskich samolotów. – Były ich tysiące. Leciały nad nami. Ja wszedłem na strych, wyciągnąłem lusterko. Zacząłem świecić do tych samolotów. Nie wiem, czy oni zobaczyli moje znaki, bo na nasz obóz nie spadla żadna bomba. Niemcy zrobili niedaleko z cegielni fabrykę amunicji. Anglicy zbombardowali tam wszystko – mówi. Pan Kazimierz opowiada także o tym, jak uciekł przed śmiercią. Przed wyzwoleniem  spędzili więźniów na plac przed bramą obozu. Podczas apelu Niemcy zaczęli obrażać więźniów. Pan Kazimierz zauważył, że wszyscy mają naszywki „P”, a to oznaczało więzień polityczny. Wycofał się z szeregu i gdy obracające się światła oświetlały inną część obozu, pobiegł do baraku nr 11. – Niemcy obiecywali nam, że dadzą nam ubranie, buty i mamy pomagać niemieckim żołnierzom na froncie – opowiada. Tak naprawdę wszyscy zostali spaleni w krematorium. Gdy zbliżali się Anglicy, Niemcy dali więźniom buty i powiadomili ich, że będą szli poza obóz. W trakcie tzw. „drogi śmierci” pan Kazimierz spotkał kolegę z Jarosławia Wojtka Fecko. – Powiedziałem mu, żeby trzymał się mnie. Wszyscy byliśmy wycieńczeni, nie było wody. Gdy więźniowie zobaczyli wodę w kałuży, rzucali się i pili tę wodę. A ja wcześniej od Ruskich kupiłem sobie menażkę. Nabierałem wodę z kałuży, ale na postoju w lesie zbieraliśmy szyszki i korę, zapalaliśmy je i podgrzewaliśmy wodę. Dzięki temu przeżyliśmy. Bo gdy Niemcy zobaczyli, że ktoś choruje, od razu rozstrzeliwali ich. Gdy tak szliśmy, Niemcy nagle zniknęli. Po chwili podjechał samochód. To był szwedzki czerwony krzyż. Dali nam konserwy. Ale był tak tłuste, że nasz żołądek, wygłodzony i wysuszony nie chciał tego przyjąć. Szliśmy tak trzy tygodnie – wspomina pan Kazimierz.

Powrót do domu

Pan Kazimierz trafił do Lubeki, do strefy angielskiej. Mieszkał tam razem z kolegą Wojtkiem pół roku, od lipca do grudnia. – Anglicy zajęli się nami. Mogliśmy wyemigrować do różnych krajów. Mogłem płynąć do Ameryki. Ale któregoś dnia dowiedziałem się, że w porcie jest okręt angielski „Herkules”. Nikt nie wiedział, dokąd popłynie. Gdy okazało się, że płynie do Polski, miałem nieodpartą chęć powrotu do ojczyzny. Myślałem, że ojczyzna jest w potrzebie, że mnie potrzebuje. Tak dopłynąłem do Gdyni. Długo staliśmy na redzie. Potem wpuścili nas do portu. Tam nas nigdzie nie wpuścili. Wreszcie dostałem papier. Mogłem za darmo podróżować do domu. Przyjechałem do Jarosławia w dniu Wigilii, gdy stanąłem w drzwiach mieszkania, był jeden płacz. Oni myśleli, że mnie już nie ma – kończy opowieść.

Ewa KŁAK-ZARZECKA

Fot. Ewa Kłak-Zarzecka, domowe archiwum

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo EkspresJaroslawski.pl




Reklama
Wróć do