Reklama

Nie poddajemy się i nie zdradzamy swoich marzeń - mówi Ania, która z dwójką małych dzieci uciekła z Charkowa

Jeszcze niedawno cieszyła się wraz ze swoim mężem i pięcioletnim synkiem Platonem przyjściem na świat maleńkiego Lwa. Nic nie wskazywało na to, że ich szczęśliwe życie w jednym z największych miast na wschodzie Ukrainy, Charkowie, zmieni się diametralnie. Ania, młoda Ukrainka, zafascynowana językiem i kulturą Polski, nie podejrzewała, że właśnie w Polsce będzie szukać schronienia przed okrucieństwem wojny.

Dziesięć dni mieszkali w piwnicy swojego bloku. Tu, jedno obok drugiego, stały prowizoryczne łózka. - W naszej dzielnicy nie było wybuchów. Były niedaleko, dlatego liczyliśmy, że wojna szybko się skończy. Skryliśmy się w piwnicy bloku. Było tu brudno, nie było warunków sanitarnych, ale było ciepło, a dzięki temu nie było wilgoci. Dlatego mogliśmy z mężem mieszkać tu z małymi dziećmi: pięcioletnim Platonem i trzymiesięcznym Lwem – opowiada Ania Moskalenko, 32-letnia Ukrainka. Wraz z nimi mieszkały inne rodziny z małymi dziećmi. - Było roczne dziecko, półtoraroczny chłopaczek. Ale z dnia na dzień ubywało ludzi. Wyjeżdżali. W ostatnią noc zostaliśmy sami. Wtedy zrobiło się przykro. Dopóki byli ludzie, inne dzieci, to wydawało się, że jest jakoś normalnie. Gdy zostaliśmy sami, było nam już bardzo ciężko – opowiada.

Ania opowiada o funkcjonowaniu w warunkach, gdy miasto jest pod ostrzałem. - W ciągu dnia chodziliśmy raz lub dwa razy do naszego mieszkania, na trzecie piętro, by zrobić coś do jedzenia lub umyć się. Czasami było tak, że zmieniałam pampersa małemu. Zdążyłam go rozebrać, gdy nagle coś blisko wybuchło. Złapałam dziecko i uciekałam. Platon już wiedział, że trzeba szybko się ubrać, schować do przedpokoju, usiąść w odpowiedniej pozie, by chronić się przed wybuchem – wspomina. - Do wszystkiego można się przyzwyczaić. I to jest straszne, że wydaje się, że takie życie jest normalne – mówi ze smutkiem.

Nie narzeka na warunki, w jakich przyszło im żyć w Charkowie. Podkreśla, że inni ludzie mieli jeszcze gorzej, bo mieszkali w metrze. - Nie mieli dostępu ani do prysznica, do jedzenia. I tylko czekali, aż ktoś coś przyniesie. I to jest straszne… Tam byli ludzie, którzy stracili domy, nie mieli samochodu, by wyjechać. Dopóki masz dom, to jeszcze jakoś funkcjonujesz - mówi.

Dziś, gdy opuściła już Ukrainę kontaktuje się z sąsiadami. - Mamy grupę na messengerze. Sąsiedzi informują nas, czy jeszcze nasz blok stoi. Stoi, ale teraz nie jest tam lepiej, tylko gorzej – mówi.

Nauka języka polskiego

Ania ma 32 lata. Jest nauczycielką języka angielskiego w szkole językowej w Charkowie. Jej mąż prowadzi firmę serwisową. Naprawia lodówki w sieciach sklepów. Charków to dla niej najwspanialsze miasto. Ale mówi także bardzo dobrze po polsku. Opowiada, że podczas studiów na uniwersytecie na kurs języka polskiego namówiła ją koleżanka. - Przez rok uczyłyśmy się. Potem wyjeżdżałyśmy na jagody do Niemiec, do pracy. Tam pracowało dużo Polaków. Dużo z nimi rozmawiałam, bo tak uczyli nas na uniwersytecie: „Musicie zwracać się do ludzi w języku, w jakim do was mówią”. I to było moją motywacją, by doskonalić swój polski.

Gdy rozpoczęłam pracę nauczycielki języka angielskiego, w naszej szkole pracowała Polka, która uczyła dzieci języka polskiego. Mogłam z nią rozmawiać po polsku. Zawsze był jakiś łańcuszek, który mnie łączył z językiem polskim. Latem jeździłam jako opiekun z dziećmi do Polski, do Warszawy, do Pułtuska. Wówczas koleżanka podpowiedziała mi, że skoro znam język polski mogę wziąć udział w rządowym programie stypendialnym i wyjechać do Polski na rok – opowiada.

Ania uczyła się miesiąc języka polskiego na Uniwersytecie Warszawskim, jedenaście miesięcy mieszkała w Lublinie. Kończyła swoją pracę naukową. Rozmawiała z ludźmi, śpiewała w chórze Uniwersytetu Przyrodniczego. - Ten pobyt pomógł mi najbardziej w nauce języka polskiego. Przydało mi się to, zwłaszcza w latach 2013-14, gdy ludzie zaczęli wyjeżdżać masowo do pracy w Polsce. Chcieli się wówczas uczyć języka polskiego. Pobyt na stypendium wspominam bardzo ciepło, ale też jako cenne doświadczenie. Teraz, gdy wybuchła wojna na Ukrainie, bardzo dużo znajomych z Polski napisało do mnie, że są gotowi mi pomóc. Żebym przyjechała do nich. I z Lublina, i chóru, w którym śpiewałam, i z Niemiec. Jestem tym podbudowana, że ludzie są tacy otwarci – mówi.

Fot. Charków, 2020 r. 

Wojna przerwała druk książki

Po powrocie ze stypendium do Charkowa Ania zaangażowała się w działalność organizacji „Dom Polonii na Wschodzie”, którego prezesem był Aleksander Giedroyc. Chciała mieć kontakt z Polską, z jej językiem i kulturą. - Mimo że nie mam korzeni polskich, to jestem jej członkiem. Spotykamy się z konsulem, chodzimy do kościoła. Brałam także udział w Zlocie Młodzieży Polonijnej „Orle Gniazdo” w Domu Polonii - siedzibie Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Wspólnota Polska w Poznaniu. Na zakończenie zlotu został zorganizowany koncert. Jedni uczestnicy tańczyli, inni śpiewali, a ja napisałam podczas zlotu wiersz, który przeczytałam. Spodobał się wszystkim – wspomina. To spowodowało, że Ania napisała wiersze dla dzieci w języku polskim. - Wśród nas była także utalentowana ilustratorka Marjana Hiłewycz. Razem tworzyłyśmy już zespół. Przetłumaczyłam swoje wiersze na język polski, Sławomir Wawryszczuk, polski wykładowca na charkowskim uniwersytecie, zredagował je – mówi.

I tak powstała książeczka „Wierszyki dla dzieci. Trudne Marudne. Polskie dźwięki”. To książka edukacyjna do nauki języka polskiego, która dziś byłaby bardzo przydatna dla dzieci ukraińskich, którym przyszło uczyć się w polskich szkołach. Książka, przy wsparciu Domu Polonii na Wschodzie oraz Konsulatu Generalnego RP w Charkowie miała zostać wydana. - Wszystko zostało przygotowane, książka jest już w pdf-ie. Miała iść do druku. Ale rozpoczęła się wojna… - mówi Ania.

Decyzja o wyjeździe

Z Charkowa Ania wraz z mężem i dziećmi wyjechała w dziesiątym dniu wojny. 250 kilometrów od Charkowa. Do miasta Kremenchuh nad Dnieprem. Zamieszkali u dobrych znajomych. - Tam nie strzelali, nie było wybuchów. Jedynie to kolejki w sklepach i do bankomatu. Bardzo dużo ludzi przyjechało tu z Charkowa. Syreny wyły tu cały czas, wybuchały lotniska czy inne obiekty. W mieście był spokój. Gdybym była sama, zostałabym. Ale dzieci nie mogłam narażać - mówi. Postanowiła po pięciu dniach skorzystać z propozycji koleżanki Alicji, z którą pracowała w Niemczech. Alicja zaprosiła ją do swojego domu w Gdyni, a dokładnie w Redzie.

- Gdy wyjeżdżałam z Charkowa, nie podejrzewałam, że opuszczę Ukrainę. Myślałam, że do ostatniego momentu, zanim zaczną do nas strzelać, przeczekamy razem z mężem w zachodniej Ukrainie. Ale tam było bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy, że wyjadę z dziećmi do Polski, bo w całej Ukrainie nie jest bezpiecznie – mówi. Wraz z nią wyjechała koleżanka Swjeta z czteroletnim synkiem Maksem. Ona uciekła z Charkowa na wieś. Mieszkali w trzynaście osób w jednym domu, u krewnych. Nie było jedzenia. Wioska była ostrzeliwana z dwóch stron. Gdy dowiedziała się o planach Ani, postanowiła uciekać. Z Gdyni chce wyjechać do Hamburga, do znajomych.

Do granicy dziewczyny dojechały autobusem w 14 godzin. - Autobus jechał bardzo szybko, i to bardzo – mówi Ania. - Nie robiliśmy postojów. Jeden czy dwa razy do toalety. I to nie do normalnej toalety. A stanęliśmy w polu, autobus wygasił światła i... dziewczyny na lewo, chłopaki na prawo. Mieliśmy szczęście, że tak spokojnie dojechaliśmy do granicy w Dołhobyczowie – podkreśla. Wspomina, że najbardziej przeżyła przejście przez granicę. - Szliśmy na nogach. Ludzie się spieszyli, mówili: szybciej, szybciej, a tu bagaże, jedno dziecko na piersi. Platon śpiący. Później staliśmy 20 minut. Gdy służba graniczna zobaczyła, że mamy małe dziecko, wzięli nas do ogrzewanego namiotu. Tu mogliśmy się ogrzać, nakarmić dziecko. Młodzi chłopcy ze straży granicznej pomogli nam nieść torby. I wzięli nas do kontroli. Płakałam, bo to było takie nowe doświadczenie – mówi ze wzruszeniem.

Nie możemy się poddawać

Ania z dziećmi i koleżanką odpoczywa bezpiecznie w Jarosławiu przed dalszą podróżą do Gdyni. To dwanaście godzin pociągiem. Dzieci w domu jednego z jarosławskich radnych czują się bezpiecznie. Mają tu wszystko, z czego mali chłopcy powinni korzystać. Podwórko, mini boisko, zabawki, nawet psa. - Mam nadzieję, że to się szybko skończy. Nie wyobrażam sobie życia bez męża, by dzieci chowały się bez ojca – mówi Ania. Z rozstania z mężem powraca jeden obraz. - Platon mówił: „Zobacz mama, tu same taty”. Zrobił sobie zdjęcie taty i długo po odjeździe autobusu się w nie wpatrywał. To był wzruszający moment – mówi z nostalgią. - Ale nie możemy się poddawać. Mamy nadzieję, że niedługo będziemy razem, w wolnej Ukrainie. Nie możemy zdradzać swoich marzeń, nieważne, gdzie jesteśmy – dodaje.

Tekst i foto: Ewa KŁAK-ZARZECKA

Ps. 

Ania z dziećmi przebywa już w Redzie u swojej koleżanki Alicji. Tam spędzają wspólnie Święta Wielkanocne.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo EkspresJaroslawski.pl




Reklama
Wróć do