
O pierwszych dniach po wybuchu wojny w Ukrainie, pomocy uchodźcom, głównie kobietom i dzieciom, założeniu w Jarosławiu fundacji i pomocy międzynarodowych organizacji mówi Kamil PRUSINOWSKI, wiceprezes Fundacji UNITATEM w Jarosławiu.
Jak wspomina Pan, z perspektywy roku, czas wybuchu wojny, a właściwie pojawienia się u nas uchodźców?
- Dla mnie ten cały rok był najpiękniejszy, chociaż to tragiczny okres mojego życia. Mogłem wykorzystać swoje stanowisko, swoje zdolności zawodowe, które wcześniej zdobywałem i talenty i w dosyć szybkim czasie zbudować profesjonalnie działającą organizację. Tak to też odczytuję, jak wszyscy ludzie, którzy byli rok temu zaangażowani i budowali sztab kryzysowy pomocy dla Ukraińców, właściwie od drugiego dnia wojny.
Na pewno, jak wiele osób wówczas, angażując się w pomoc, nie pomyślał Pan, że zakończy się to budowaniem w tak krótkim czasie tak prężnie działającej organizacji?
- Odwiedziłem w ten weekend rodziców w Jarosławiu. I ktoś mi powiedział, że mój kolega Patryk Gaweł, obecnie prezes i założyciel Fundacji, pomaga uchodźcom. Zadzwoniłem do niego. Powiedział, że mogę przyjechać i pomóc. Pojechałem do jego domu, pocałowałem klamkę. Okazało się, że sztab kryzysowy był w budynku przy ulicy Poniatowskiego 53, gdzie obecnie jest siedziba Fundacji z wielkim napisem UNITATEM. Tam już było mnóstwo ludzi, niosących pomoc, ogłaszających informacje, wolontariuszy, ludzi, którym udało się przejść przez granicę, bo ta granica była na początku szczelnie chroniona od strony ukraińskiej. Przyszedłem z myślą, że idę na kawę, przestawić dwa łóżka i spełnić swój obowiązek humanitarny, a okazało się, że zostałem na 10 dni bez prysznica, nie wychodząc z tego biura. Siedliśmy z Patrykiem i zastanowiliśmy się, czego on potrzebuje. Na stole leżały już faktury na dwieście tysięcy złotych za łóżka i materace. Okazało się, że najpilniej potrzebuje materaców. Zadzwoniłem o dwudziestej drugiej do mojego kolegi, a on już trzy minuty później był w drodze do swojej fabryki. O godzinie 4.30 z grupą strażaków przywiózł 140 materaców i cały bus chleba z prywatnej piekarni w Lanckoronie. I tak to działało, ta niesamowita energia i praca 24 godziny na dobę, porzucenie swojej prywatnej pracy. To czas nabywania mnóstwa rożnych umiejętności, na przykład budowania hotelu w 24 godziny. To także ogromna życzliwość i dobroć ludzi. I na pewno bardzo emocjonalny czas, którego nie mam jeszcze przepracowanego w sobie, ale też bardzo piękny. Każde z tych spotkań z tymi ludźmi, pierwsze dzieci, dla których staraliśmy się znaleźć zabawkę, czy przytulić każdą z tych kobiet, która zdawała się być taką dziarską, mocną kobietą, jednak gdy poczuła się bezpiecznie u nas, płakała. To było coś niesamowitego, na samą myśl o tym, tętno robi się przyspieszone.
Gdy w pierwszych dniach przyjęliście te setki kobiet z dziećmi, wówczas zobaczyliście, że nie wystarczy grupa wolontariuszy, że jest potrzeba sformalizowania tej działalności charytatywnej?
- Założenie organizacji nie było takie oczywiste. Zaczęliśmy gromadzić jakieś środki, typu pieluchy, jedzenie, itp. Natomiast, kiedy powstała idea, że pomożemy każdemu i postaramy się nie odmówić, to braliśmy ogromne zobowiązanie na siebie. I nawet Bill Gates nie umiałby pomóc całej społeczności, gdyby wyczerpał cały zasób swojej kieszeni. O dopłatach czy jakimkolwiek wsparciu finansowym nie było jeszcze mowy, więc to wszystko było w gestii tego, że Patryk chciał pomagać i trzeba było mądrze i odpowiedzialnie tym zarządzić. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że jest zima, musimy płacić rachunki, dostaliśmy od wójta gminy Chłopice do zagospodarowania budynek byłej szkoły w Boratynie, a od starosty jarosławskiego budynek byłego internatu w Radymnie do remontu, stwierdziliśmy, że potrzebujemy na to pieniędzy, na paliwo, na samochody, na zatrudnienie ludzi. I wówczas stwierdziliśmy, że do pozyskania środków potrzebujemy sformalizowanej działalności, bez tego żadna fundacja nie będzie chciała z nami współpracować. Na początku pojawiła się Fundacja CORE założona przez Seana Penna i rzeczywiście, okazało się, że oni mogą pomóc, ale stowarzyszeniu czy fundacji. Fundacja nie była naszym zamiarem, jednak zgłosiliśmy do sądu jej założenie i 16 marca zostaliśmy oficjalnie zarejestrowani w Krajowym Rejestrze Sądowym. Od tego czasu działamy pod nazwą UNITATEM. Idea moja UNITATEM, była bardzo szczytna, jednak okazała się nie do wypowiedzenia przez zagranicznych sponsorów, dlatego na zewnątrz kraju nazywamy się Poland Welcomes.
I przyszło wsparcie…
- Na początku nie mieliśmy tego wsparcia. Pojawiła się u nas BBC, Sky News, CNN. Dzięki temu, że zaistnieliśmy w największych mediach światowych, europejskich, narodowych i prywatnych, pozyskaliśmy środki, żeby działać. Takie były początki. Fantastyczna grupa ludzi, pracująca przez 24 godziny na dobę, bez myślenia o sobie, która wyzbyła się własnego ego i myśląca tylko o tym, że trzeba pomóc drugiemu człowiekowi. Na co nie było jeszcze żadnych mechanizmów ani ze strony dużych organizacji międzynarodowych, ani ze strony Unii Europejskiej, ani ze strony administracji w Polsce. Zawsze powtarzałem, że to nie była zła wola kogokolwiek, ale te mechanizmy działają dużo wolniej.
Gdybyśmy podsumowali ten rok, ilu osobom pomogliście?
- Myślę, że około 2,5 tys. - 2,8 tys. osób zostało na dłużej. W 99 procentach są to kobiety z dziećmi, oprócz kliku rodzin, które mieszkają od kilku miesięcy przy ul. Poniatowskiego 53. W sumie udało się pomóc około 5 tysiącom ludziom. To były także osoby, które przychodziły na początku po jakąś poradę, po jedzenie, by móc się chwilę przespać. Na początku działaliśmy, jak darmowy sklep, jedni ludzie coś przynosili, a drudzy przychodzili i zabierali to, czego potrzebowali. Samych obiadów przekazaliśmy z pomocą firmy Copmass Group około 100 tysięcy. Jak się patrzy z perspektywy, to są zawrotne liczby, a z drugiej strony dające świadomość tego, co się wydarzyło. Chociaż emocjonalny ładunek tego i wartość jest nie do opisania.
Czy w waszych ośrodkach przebywają osoby, które trafiły tu w pierwszych dniach wojny?
- Tak, mamy takie osoby. Jest na przykład pani przedszkolanka, która pracuje od początku w przedszkolu pani Eli Gaweł, mamy prezesa Fundacji Patryka. Naszym działaniem długoterminowym będzie na pewno to, by mogły się one zintegrować i zaktywizować, żeby na tyle, na ile to możliwe nie stały się zawodowymi ofiarami.
Ludzie, którzy do was trafiali, przekraczali granice z dużym bagażem negatywnych emocji. Za nimi były rozstania, straty, a często też śmierć bliskich. Jak wy radziliście sobie z tym, bo nie byliście przecież do tego przygotowani?
- Mogę powiedzieć tylko o sobie, że ja do dzisiaj sobie z tym nie poradziłem. Nie było czasu na to. Zadziałał taki mechanizm odcięcia jakiegokolwiek, bo tak było łatwiej. Na początku weszło prawo, że mężczyźni nie mogą przekraczać granicy. Były historie, gdy płaczącym ojcom na kolanach wydzierało się z rąk dzieci, by te matki z dziećmi mogły przejść przez granicę. Były historie mrożące krew w żyłach. Było pełno rozpaczy. Pamiętam na początku przez 10 dni nie spałem, może dziesięć godzin tylko, pół godziny dziennie. To myślałem o tym, że nie chcę półgodzinnej drzemki, tylko chciałbym pół godziny, by pójść się wypłakać i wrócić. To jest kwestia indywidualna, ale myślę, że do wielu osób to jeszcze wróci. To co sobie wyrzucam, jako osoba, która pracuje tak długo w fundacji, to to, że mimo że wiele razy rozmawialiśmy z fundacjami, które zapewniają pomoc psychologiczną, to nigdy nie przeprowadziliśmy takiego programu dla wolontariuszy, którzy pomagali od początku. Nigdy nie przeprowadziliśmy wywiadu, czy potrzebują tego wsparcia. Wydaje mi się, że tutaj taki syndrom PTSD jest możliwy. Nie byli na miejscu, gdzie toczy się wojna, ale doświadczali tego.
Czy podjąłby Pan taką samą próbę pomocy, gdyby to wydarzyło się ponownie?
- Myślę, że wiele bym nie zmienił. Dla mnie od początku było bardzo ważne, by pamiętać, w jakich warunkach żyjemy. Że mamy bardzo trudną historię z Ukrainą, że jest to też szansa na taką integrację, ale musimy pomyśleć i zadbać też o nasze lokalne społeczeństwo. Stąd też próby, żeby maksymalnie wyremontować budynek w Boratynie, internat w Radymnie, budynek, w który przecież zostały włożone miliony złotych z międzynarodowych fundacji nie obciążając w ogóle polskiego budżetu, czy takie proste rzeczy jak zatrudnianie Polaków do pracy. Chcieliśmy być też jak najmniej inwazyjni, nie chcieliśmy obciążać polskiej służby zdrowia, więc przyjechali do nas portugalscy lekarze. Chcieliśmy być jak najmniej kłopotliwi dla tych, którzy okazali uchodźcom duże serce. Dziękuję w ich imieniu i czuję się dumny z tego, co się wówczas odbyło i dumny z ludzi, z którymi przyszło mi wówczas współpracować. To są piękni ludzie.
Jarosław przez waszą działalność stał się taką wizytówką pomocy ukraińskim uchodźcom. Pomocy niesionej przez osoby, które nigdy tym się nie zajmowały. Nie byliście instytucją czy organizacją, jak to było w innych miastach, lecz grupą szkolnych przyjaciół i przypadkowych ludzi.
- Jak kiedyś rozmawialiśmy z władzami, śmialiśmy się, że Sandomierz ma swojego ojca Mateusza, tak Jarosław może mieć swoją wizytówkę. I tą wizytówką może być gościnność i dobre serce ludzi, którzy tutaj mieszkają. Szczerze, nie wyobrażam sobie, by trzy czy cztery lata temu, w Jarosławiu i okolicach gościły największe media świata i pokazywały to miejsce jako coś szczególnego na mapie świata. Myślę, że możemy być z siebie dumni i jest to kapitał, który nie jest wyrażony w pieniądzach, lecz w społeczeństwie. Polacy nie mają takich umiejętności, by umieć się docenić. Wydaje mi się, że tutaj, absolutnie, jest taki moment, by popatrzeć na to, trochę mieć refleksji i być dumnym z tego, po prostu.
Jarosław i Przemyśl to miasta przygraniczne, które jako pierwsze pomagały uchodźcom. Przemyśl pomagał im przemieścić się dalej, w Jarosławiu, dzięki wam, znaczna część ich pozostawała.
- To była taka koncepcja, bo Podkarpacie i Lubelskie nie były miejscem, gdzie miały być budowane ośrodki dla uchodźców, ale by były to punkty recepcyjne, z których mieli oni jechać dalej. Powstała jednak luka. Nie wszyscy uchodźcy chcieli jechać dalej, bo się bali, bo nigdy nie wyjeżdżali dalej, bo chcieli być blisko granicy, by, jak się wojna zaraz skończy, jak najszybciej wrócić. Wydaje mi się, że wypełniliśmy tę niszę, by ci ludzie nie wałęsali się po ulicach, byli niezaopiekowanym tłumem, co ma bardzo negatywne efekty dla społeczeństwa z rożnych powodów. To co udało się zrobić, to to, że udało się ich skupić w jednym miejscu i zintegrować. My nie byliśmy w stanie wysiedlić ich na siłę. Musieliśmy zaakceptować fakt, że powstał pewien problem społeczny do rozwiązania i tym problemem społecznym było to, żeby stworzyć takie ośrodki, w których oni mogliby się znaleźć. Niekoniecznie muszą tam pozostać na zawsze, ale chcieliśmy, by nie zamarzali na ulicach przy minus piętnaście stopni, a takich ludzi w środku nocy zdarzało nam się zabierać zasypanych śniegiem z ulicy z malutkimi dziećmi. To jest chyba jeden z najważniejszych czynników i motywacji, dlaczego, pomimo całego wysiłku i ciężkiej pracy, chętnie bym się podjął jeszcze raz bez wahania.
Chciałabym zadać pytanie, co dalej, jak się wojna skończy…
- ...prawdopodobnie ta wojna szybko się nie skończy. Natomiast, to co mi się wydaje, jeżeli nie będzie jakiś dużych ruchów migracyjnych, to bardziej należy się skupić, tak mówią największe organizacje międzynarodowe, na integracji tych ludzi, na szkoleniu, spróbowaniu, przy zachowaniu ich odrębności kulturowej, takiego wejścia w społeczeństwo ze względu na to, że ci ludzie muszą być tkanką społeczną. Albo umożliwić im dalszy wyjazd, albo powrót na Ukrainę, ale ci, którzy zechcą w Polsce pozostać, mogli być pełnoprawnymi obywatelami, ale też obywatelami, którzy płacą podatki, którzy dokładają się do wzrostu gospodarki i tych lokalnych społeczeństw. Na tym trzeba skupić się maksymalnie, żeby jak najwięcej dobra z tej migracji było dla polskiego społeczeństwa, a dla Ukraińców, żeby ta trudna sytuacja była też szansą, a nie zagrożeniem. To jest ogromne ryzyko i dramat, że musieli opuścić swoje domy, natomiast wielokrotnie oni mają w Polsce dużo lepsze warunki niż te, które mieli w swoich małych miejscownikach i dla nich kilkutysięczne Radymno to ogromna aglomeracja i wielki świat. I przy edukacji, która jest możliwa, przy zajęciach dodatkowych, możliwości dostępu do zachodniej infrastruktury to może być dla nich ogromny lewar do tego, żeby coś dobrego w ich życiu się wydarzyło, czy to na Ukrainie później, czy gdziekolwiek, gdzie zdecydują się zamieszkać. To te pozytywne i optymistyczne elementy w tej całej smutnej i trudnej historii.
Dziękuje za rozmowę.
Ewa KŁAK-ZARZECKA
Czytaj też:
By pomagać uchodźcom, wynajęli dawną bursę w Radymnie!