
Zgodnie z obietnicą melduję się na Podkarpaciu. (…) Wyprawa życia. Cztery kontynenty zaliczone. Rozważałem jeszcze Amerykę Południową i Australię, ale coś trzeba sobie zostawić na później – pisze Kamil PRUSINOWSKI, jarosławianin przez lata mieszkający w Warszawie. Od czasu wybuchu wojny w Ukrainie związany z jarosławską Fundacją Unitatem.
Tylko w tym roku przejechał rowerem ponad 4 tysiące kilometrów. Na rowerze spędził 190 godzin. Jeździł po Przylądku Igielnym, gdzie podziwiał magiczne miejsce na styku Oceanów Indyjskiego i Atlantyckiego. Zaraz po tym zetknął się ze skutkami apartheidu i kontrastami społecznymi. W dorzeczu Mekongu został prawie dwa razy okradziony. Zakochał się w Kalifornii i oglądał skandynawskie krajobrazy. Dziś, po kilku latach pracy w korporacji, łączy zaciszne miejsce na Podkarpaciu, które tworzy dla siebie, z oddalonym o trzydzieści kilometrów Jarosławiem. To właśnie tu, w rodzinnym mieście, rozpoczęła się jego rowerowa przygoda, gdy grupę ministrantów zabrał na wyprawę rowerową na Słowację brat Krzysztof z klasztoru ojców Dominikanów. Kamil Prusinowski rower pożyczył od siostry i tak rozpoczęło się jego rowerowe życie. Potem były Czechy, Morawy, Krym. - Jeszcze wtedy, gdy był ukraiński – mówi ze smutkiem. Nie wiedział jednak wówczas, że rowerowa pasja zaprowadzi go w tak odległe zakątki świata. I dzięki rowerowi przeżyje tak różnorodne przygody i tak skrajne emocje. Co go jeszcze czeka? Dwa pozostałe kontynenty, które chce zwiedzić na rowerze. Powrót na kontynent azjatycki. Może rowerowa podróż po Japonii? Akcje Grupetto Warszawa i być może kolejny ultramaraton. - Ze mną to nigdy nic nie wiadomo – śmieje się.
Siedzimy w Galerii Przedmiotu już trzecią godzinę. Z okna kawiarenki na jarosławskim Rynku widok na neorenesansowy ratusz i perełkę renesansu - kamienicę Orsettich. Nasze myśli krążą jednak po odległych zakątkach świata. Kamil kończy jedną opowieść i natychmiast zaczyna kolejną. To jedna z jego cech, która sprawia, że czas staje w miejscu. A wyobraźnia zatrzymuje się wówczas, gdy wybija godzina zamknięcia kawiarni. Opowiada o podróżach tego roku. Do Afryki, USA, Azji i Europy północnej. Dwie z nich zaplanowane. Dwie zupełnie przypadkowe. Dwie z przyjaciółmi. Dwie samotne. Wszystkie pełne przygód. Z każdej powrót z bagażem bezcennych wspomnień, które kolekcjonuje. Wspomnieniami wraca również do tych odległych, samotnych i często niebezpiecznych. Z Turcji na Węgry. Przez Armenię i Górski Karabach. - Artsakh dla Ormian, bo Karabach to nazwa dla Azerów, gdzie toczy się wojna - wyjaśnia. - Tam ciągle była wojna – dodaje.
Przywołuje podróże po Bałkanach. - Wszystkie kraje Bałkanów mam przejechane, łącznie z Kosowem. Kilka razy. Do niedawna jeździłem takim rowerem, który kupiłem sobie dwadzieścia lat temu, za pierwsze zarobione pieniądze, za kilkaset złotych. Można więc niedrogo jeździć po świecie i zwiedzać – mówi Kamil Prusinowski. Opowiada o krajach, gdzie czuć było narastające napięcie, a w niedługim czasie, po jego podróży, wybuchała wojna. Ta wojna, jak się okazuje, towarzyszy często opowieściom Kamila. A od roku towarzyszy mu na co dzień i mocno zmienia jego życie.
Pierwsza najdłuższa i zarazem samotna podróż Kamila rozpoczęła się w Stambule w Turcji. Przez południe do Tekirdağu, później na północ przez Bułgarię, Rumunię dojechał na Węgry. Turcję wspomina z nostalgią. - W jedną z pierwszych nocy, gdy jechałem w Turcji, pomyślałem, że tu będzie ładne miejsce. Rozbiłem namiot. Rano obudziły mnie psy pasterskie. Gdy już trochę mnie pozaczepiały, a ja do nich pokrzyczałem, odważyłem się wyjść z namiotu. Byłem na szczycie góry z niesamowitymi widokami. To było takie cudowne – mówi. Wspomina życzliwość ludzi. Szacunek i zachwyt, gdy dowiadywali się, że jedzie sam. Tyle kilometrów i w upale. Ich chęć podarowania mu czegoś. Posiłku, wody na drogę, czy częstowania czajem. W pamięci do dziś ma deser swojego życia. - Takiego pysznego już nigdy nie jadłem – śmieje się. Rumunii się bał. Kilka lat wcześniej zrobiła na nim fatalne wrażenie. Bukareszt pamiętał jako miasto z dzikimi psami, dziwaczną architekturą. - Na budynkach dwunastowiecznych budowane szklane biurowce. Mafia miała dużo do powiedzenia. Kilka lat później chciałem uciec przez tę Rumunię. Ale Rumunia zaskoczyła mnie pozytywnie.
Poznał Rumuna, który zrobił mu wycieczkę po kanałach Delty Dunaju. A potem wskazał drogę i zaprosił do swojego domu w Sibiu. - Dzięki niemu trafiłem na cygański targ, gdzie źrebaki pozamykane były w „maluchach”. Niesamowite. Było tam wszystko to, co komu wypadło z szafy bardziej lub mniej legalnie. Trafiłem tak około czternastej. Romowie pili bimber i wino. Kobiety krzyczały. Dzięki temu, że mój rower wyglądał koczowniczo, nic mi się nie stało. Dwadzieścia kilometrów dalej jest Sibiu. Jedno z europejskich miast kultury, gdzie gorąca czekolada robiona w manufakturze podawana jest w starej porcelanie – opowiada. Odnalazł dom poznanego Rumuna. - Mir wziął mnie do domu, w którym mieszkał z dziewczyną i znajomym. To byli dobrze wykształceni ludzie. Zrobili mi pranie, dali jedną z lepszych sypialni, zorganizowali wycieczkę na hulajnogach po mieście. Nie znali mnie. Ale to jest piękno roweru. Znali rower i byli ciekawi drugiego człowieka – wspomina z nostalgią. W delcie Dunaju, w eleganckim, trzystumetrowym domu, pozostał przez kilka dni. Odwdzięczył się przygotowaniem kolacji. Gdy odjeżdżał, to nie on dziękował, a oni dziękowali jemu. Rumunia w jego pamięci to także cygańska impreza, na którą został zaproszony przez Romów przybyłych tu z całego świata. Z niekończącymi się litrami wina i pięciosetlitrowym kociołkiem, w którym gotowały się małże. - Dowiedziałem się wówczas, że te małże, które się nie otwierają, są trujące. Po pół godziny byliśmy już jedną, wielką cygańską rodziną. Wspólnie tańczyliśmy, śpiewaliśmy, nie rozmawialiśmy w żadnym wspólnym języku – mówi.
Wspomina wioskę Sfântu Gheorghe, gdzie mieszka zaledwie kilkaset osób. - Same babuszki, w szerokich spódnicach, u których zamawia się obiad. Na obiad rybę. I to są najpyszniejsze ryby na świecie. Dzisiaj miejsce to uznane przez Unesco za najdziksze miejsce na świecie. I tam tak jest. Idzie się na pustą plażę rano, która łączy się z Dunajem i Morzem Czarnym i wspólnie z tysiącami ptaków, bardzo rożnych odmian, ogląda się wschód słońca. I to jest niesamowite przeżycie – wspomina. - Dojeżdża tam tylko prom. Jak ten katamaran nie dopłynie, to zostaje się na drugi dzień. I trzeba się pogodzić z tym, że czas ma tam inny wymiar.
Odległe już wyprawy przez kraje Kaukazu szczególnie zapadły w pamięci Kamila. To wyprawa przez Armenię, przez Górski Karabach. - Przypomina mi się taka historia. Jechałem taką piękną drogą na nocleg, chyba najlepszej jakości drogą w Armenii, która nie istnieje na mapie, bo jest na granicy z Azerbejdżanem. Tam występuje wymiana ognia cały czas. Jechałem, zmierzchało i zobaczyłem takie ogromne osiedla. Niewykończone, bez dachów. Później zorientowałem się, że są to bunkry i jest tam wymiana ognia. Przyjechałem do starszego małżeństwa, u którego nocowałem i pierwsze pytanie usłyszałem: Czy strelali? Pytam: A zwykle stelają? A strelają, strelają. Usłyszałem. Górski Karabach był niesamowity. Ale jest taka zasada, by nie pokazywać zdjęć z tego miejsca, jeżeli się myśli o powrocie do Azerbejdżanu, bo oni przeszukują internet i można trafić do więzienia – tłumaczy.
Później były wyprawy na Bałkany. Przez wszystkie kraje, bardzo ciekawe, bardzo zróżnicowane, jak podkreśla. - Ten bałkański tygiel kulturowy jest niesamowity. Super pociągający, a jednocześnie nie można zrozumieć, jak mogło tam dojść do wojny w latach dziewięćdziesiątych i ludobójstwa wśród tego samego narodu – mówi.
Kamil jest jedną z osób tworzących Grupetto Warszawa. - Jeździmy na szosach, zapakowani w czternastu litrach, a w nich mamy cały swój dom na dwa tygodnie. W takiej sakwie podsiodłowej mieszczą się dwie koszulki, dwie pary spodenek, kurtka, bluza, opona, dętki. Jeździliśmy na początku na Teneryfie, gdzie jest blisko i łatwo z transportem. Ale mój dobry kolega na swoją pięćdziesiątkę, zrobił w ciągu roku przejazd z Warszawy do Cabo, mimo pandemii. Cabo to najbardziej wysunięte miejsce na zachodzie Portugalii. W kilku etapach towarzyszyłem mu – mówi Kamil Prusinowski. - Teraz robi trasę odwrotną z Nordkapp, czyli z koła podbiegunowego. Ale robi to z południa Afryki, dlatego w tym roku byliśmy w RPA, na najbardziej wysuniętym na południe miejscu w Afryce - Przylądku Igielnym. Jechaliśmy z Cape Town do Port Elizabeth. To przepiękna trasa Garden Route. Z Port Elizabeth polecieliśmy do Jahannesburga, a stamtąd do Europy – opowiada.
Garden Rout, mimo że jest tak malowniczą trasą, jest jedną z najbardziej niebezpiecznych na świecie. - Afryka była dla mnie pełna kontrastów i niezrozumienia. Z jednej strony piękna przyroda, mili ludzie, z drugiej puste sklepy, bez prądu. Uśmiechnięte dzieci, a naprzeciwko pięciogwiazdkowych hoteli ludzie, którzy koczują i mieszkają w namiotach. Obok willi neokolonialnych całe dzielnice townshipów. Nie jeździliśmy tam, ale zbaczając dwie przecznice z drogi, można było tę biedę zobaczyć. Co ciekawe, te środowiska się nie przenikają. Oni nie wchodzą sobie w drogę, ale co smutne, każdy z tych eleganckich domów jest ogrodzony murem, drutem kolczastym, a ten drut kolczasty jest pod prądem – opowiada. - Bieda wiąże się z ogromną agresją i przestępczością. Zostałem okradziony w Azji, ale to była taka „przyjemna” kradzież, bo cała historia skończyła się szczęśliwie. Ta sama przestępczość, kradzież i rozbój w Afryce mogłaby się skończyć bardzo tragicznie.
Ten rok był szczególny (rowerowo) dla Kamila. - Zawodowo tak mi się poukładało, że mogłem sobie pozwolić na to. I potrzebowałem tego bardzo, by móc przepracować pewne sprawy po tych dwunastu miesiącach pracy z ludźmi dotkniętymi tragedią wojny w Ukrainie. Gdy wracaliśmy z RPA, kolega wspomniał, że ma możliwość, bym mógł pojechać na trzy tygodnie do Azji. To było moim marzeniem, by pojeździć tam na rowerze – mówi.
Kamil odwiedził Wietnam, Kambodżę i Tajlandię. Choć jeździł tam przez trzy tygodnie, to ciągle powtarza, że to o wiele za mało. - Marzyłem o tym, by tę Azję bardziej zrozumieć. To jest ogromny kontynent, zupełnie inna kultura. Tak samo jak Afryka. Do tej pory nie umiem sobie poukładać w RPA tych wszystkich rzeczy sprzecznych, które ze sobą działają. Jest to dla mnie nie do zrozumienia. I ta Azja była również zupełnie inna. Ludzie, kultura, jedzenie, sposób myślenia. Też sposób traktowania kultury zachodniej. Jak bardzo jesteśmy u nich uprzywilejowani ciągle. Czy w Wietnamie, czy w Kambodży na prowincji, gdzie jeździłem, gdy ludzie mnie widzieli, włączali kamery, nagrywali albo dzwonili do swoich znajomych i opowiadali, że biały pije u nich sok z kokosa. To było w przyjaznym tonie. Jeżeli ktoś chce się poczuć egzotyką, czy odczuć, jak to jest, być atrakcją niejednej wioski, to może się wybrać na rower do Azji – śmieje się.
To właśnie w Kambodży został prawie dwa razy okradziony. - Raz naprawdę, na prywatnym dworcu autobusowym, straciłem swój paszport, pieniądze i dokumenty. Musiałem przejść przez drogę ambasad z Unii Europejskiej, exit visy z Kambodży, później tajskiej wizy, mimo że Polacy nie potrzebują wizy do Tajlandii. Później ten paszport się znalazł, nawet znaczna część pieniędzy. Oddali go buddyści, którzy wierzą, że uczynki wykonane za życia nasilą się w kolejnym życiu – mówi.
Opowiada o biedzie w Kambodży, gdzie pracownik pracuje za 2 dolary dziennie w 40-stopniowym upale po kilkanaście godzin, a na ulicy turysta może zjeść pyszny obiad za dolara czy półtora. Druga kradzież nie udała się tubylcom. Kamil ostrzeżony przez znajomych Wietnamczyków, cały czas mocno trzymał telefon w ręku. - Stałem dwa metry od drogi, która była pusta. O szóstej rano wracałem z targu, gdzie zatrzymał się autobus. Miałem odebrać skradzione dokumenty. Znikąd pojawił się skuter z dwoma chłopakami. Jeden prowadził, a drugi chciał wyrwać telefon. Telefon upadł, rozbił się, ale go nie straciłem. Trochę rozumiem tych ludzi, że biały jest traktowany jako bankomat. Tam jest ogromna korupcja. Policjanci jeżdżą nowymi lexusami, suwami, a ludzie umierają z głodu. Mimo tego są bardzo przyjaźni i dużo bardziej szczęśliwi niż ludzie w Europie, którzy mają dużo więcej.
Wielkanoc Kamil spędził w Polsce, w Jarosławiu. Już wcześniej miał wykupiony bilet do Stanów, do Kalifornii. Tam brał udział w zakończeniu Akademii dla Liderów, programu na Uniwersytecie Stanforda, w którym uczestniczył. - Wcześniej byłem tylko w Nowym Jorku i w Chicago, które są wielkimi aglomeracjami. Natomiast Kalifornia po prostu mnie zachwyciła. Zdałem sobie z tego sprawę, że to chyba jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakim byłem na świecie ze względu na częstotliwość, jaką wypowiadałem: „O kurczę..., jak tu pięknie” – śmieje się.
Gdy tylko zameldował się w hotelu w Palo Alto, stolicy Doliny Krzemowej, wyjechał na tygodniową podróż rowerem. - Niesamowitą drogą przejechałem do Parku Narodowego Yosemite, podobno jednego z najpiękniejszych miejsc na świecie. Myślę, że jest to możliwe. Kiedy jedzie się samochodem, nie doświadcza się tego wszystkiego. Miałem jeszcze możliwość przejechania na południowy-zachód do Monterey i wzdłuż Oceanu widowiskową drogą nr 1 znaną z hollywoodzkich filmów nagrywanych w Big Sur czy Carmel. Trochę szczęście w nieszczęściu. Dojechałem tam około szesnastej. Droga była zamknięta. Wiedzie ona z San Francisco do Los Angeles i po zimie zwykle robią się urwiska. Dojechałem do pracowników, którzy zamknęli i pilnowali jej. Po długich negocjacjach powiedzieli mi, że po osiemnastej będę mógł przejechać pomimo tego, że w kilku miejscach jest niebezpiecznie. Prawie przez sto kilometrów miałem możliwość jechania sam wzdłuż wybrzeża jedną z najbardziej widowiskowych dróg nie tylko w Stanach, ale na świecie – uśmiecha się.
Zaraz potem kolejne przygody z przyjaciółmi z Grupetto Warszawa. I rowerowa podróż w Skandynawii. - To część urodzinowej podróży kolegi. Z południa Europy na Nordkkap. Przejechaliśmy Szwecję, Norwegię i całą Danię, a skończyliśmy w Niemczech – wyjaśniania.
Wracając, ktoś rzucił, że pozostała mu jeszcze Ameryka Południowa i Australia. - Zacząłem się nad tym zastanawiać, ale byłem już zmęczony podróżami. Jak się okazuje, można być zmęczonym podróżami, urlopem i odpoczynkiem aktywnym. Jeszcze kolega mi powiedział: „Kamil, jak już się tak wypodróżujesz, to potem już się nie chce. Zostaw sobie pewien niedosyt”. Wróciłem i tego niedosytu we mnie jeszcze trochę zostało dzięki temu.
Książka, prezent od siostry sprawił, że Kamila zafascynowała historia jej autorki. Juliany, wychowanej w sekcie. Jej narzeczonego zjadł krokodyl. Dziewczyna nie wiedziała co ze sobą zrobić. Ktoś podarował jej rower i pobiła rekord mężczyzn w samodzielnym pokonaniu kuli ziemskiej. Została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa. - Juliana wyraziła wiele moich myśli o rowerze, pomyślałem, że super byłoby wypić z nią kawę. Nie wiedziałem, jak to zrobić. Przeczytałem, że organizuje rodzinny rajd ultra z Wezuwiusza na Etnę. To jeden z najcięższych rajdów na świecie. Postanowiłem, że jest to warte, by poznać taką niesamowitą osobę i wypić z nią kawę. Bez namysłu zapisałem się. Uczestniczy w nim czołówka zawodników ultra w Europie. Ja nie należę do czołówki, ale udało mi się przejechać go w limicie czasowym, gdzie 40 proc. osób zrezygnowało ze względu na warunki i ze względu na to, jak trudny jest to rajd, bo Juliana prowadziła to w szaleńczym wydaniu. Na szczęście wszystko udało się i kawę wypiliśmy. Moje marzenie zostało spełnione. I do tego małego światka ultra udało mi się dostać. Tam są fantastyczni ludzie. Poznaje się ich w momencie ogromnego wysiłku, pomocy sobie, gdy jest się wycieńczonym, czy na skraju rezygnacji. Te znajomości są później bardzo trwałe – podkreśla.
Kamil uczestniczył w ultramaratonie Two Volcano Sprint i wielu innych. Największym jednak był 3 Peak Bike Race. - Przez dziesięć dni do pokonania Austria, Słowenia, Włochy, Szwajcaria, Francja, Hiszpania. 2 800 kilometrów. 40 tys. metrów podjazdów. Zróżnicowanie temperatur, mimo że to był lipiec. We Włoszech 40 st., w Szwajcarii 20 cm śniegu. To Unsupported Ride, czyli „bez wsparcia. We Francji była powódź i miałem się przedostać przez rzekę. Rower mi zamókł i obłocił. Na jednej przerzutce przejechałem ze Szwajcarii do Francji, gdzie znalazłem serwis – opowiada. - W ubiegłym roku, mój przyjaciel, który wciągnął się w ultramaratony, namówił mnie na rajd Bałtyk-Bieszczady, ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych. Zgodziłem się, choć zastrzegłem, że po 200 km mogę zejść z trasy, bo przez 16 miesięcy nigdzie nie jeździłem. Przejechałem go w 59 i pół godziny. Bez żadnego przygotowania, po 16 miesiącach bezruchu. De facto siłą woli a nie mięśni, można pokonać 1040 kilometrów w niecałe 60 godzin, bez spania. Wszystko jest zaprogramowane w naszej głowie. I siłą woli jesteśmy w stanie przenosić góry.
- Rower, to najpiękniejsza możliwość na podróżowanie, która nie jest tak wolna jak spacerowanie, nie jest tak szybka jak samochód – podkreśla Kamil Prusinowski. - Samochód terenowy ma pewne ograniczenia, a z roweru można oddychać, czuć i doświadczać naturę, ludzi, zapachy, głosy. To taki przyspieszony kurs na to, by poczuć naprawdę, gdzie się jest – dodaje. - Gdzie się nie zakochasz w krajobrazie, możesz tam się zatrzymać, rozłożyć namiot albo znaleźć nocleg. Teraz jeszcze w dobie internetu i booking.com można być wszędzie. Jak podróżuję z namiotem, chcę jechać do jedenastej w nocy i oglądać gwiazdy, bo bardzo lubię wieczorem jeździć, to jadę – mówi.
Podkreśla, że gdy jedzie się z kimś lub w kilka osób, tubylcy nie podchodzą. Ten kontakt jest ograniczony. - Jeżeli jest się samemu, ludzie przychodzą i sprawdzają. Sprawdzają zawsze markę roweru, czy dobrze brzmi, czy jest wystarczająco powietrza w oponach i to jest znak, czy ta wyprawa się powiedzie. Nie wiem dlaczego, ale jest to zakonotowane w głowie ludzkiej. I o tym opowiadają wszyscy podróżnicy – śmieje się.
- Aspekt roweru jest dla mnie kluczowy, bo daje niesamowitą wolność. To podróżowanie samemu jest świetne, bo gdy jest potrzeba, towarzysze podróży się znajdują. Na kawie, na obiedzie. A kiedy nie, to można być samemu. A to jest ważne, jeżeli się ma przebodźcowane życie – mówi.
Gdy Kamil wspomina pierwsze samotne podróże, mówi o dylematach, jakie mu przyszło wówczas przeżywać. - Największym wyzwaniem dla mnie było to, jak ja sam ze sobą wytrzymam przez trzy i pół tygodnia – mówi. - Już te kilometry i to że będę sam w dziczy lub ośrodkach okołomiejskich spał w namiocie, nie było takie ważne. - Jeżeli się z kimś podróżuje, to już się nie da od tej osoby czy tych osób uciec, co ma pozytywne strony. A samotna podróż pozwala przepracować pewne tematy, przemyśleć pewne sprawy. Od tego też się nie da uciec. To tak jak z wiatrem na kalifornijskiej prerii. Chciałoby się rozbić namiot i go przeczekać. Ale mapy pogody wskazują, że jutro też będzie wiał. I pojutrze. Więc trzeba się z nim pogodzić i go polubić. Tak samo jest z nami. W samotnej rowerowej podróży od siebie nie uciekniemy. Trzeba się pokochać.
Ewa KŁAK-ZARZECKA
Fot. Archiwum Kamila Prusinowskiego
Czytaj również:
Zachowaj 1,5 metra, wyprzedzając rowerzystę. Podziel się szosą – apelują rowerzyści Grupetto
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
kazdy PRL ma swoje
Człowiek z pasją, ale i z wielką klasą. Szacunek!