
Dzieciństwo spędziła w czasie, wojny, nad Sanem w Jarosławiu, bo tu stał jej rodzinny dom. Była świadkiem tragicznych wydarzeń w byłej rzeźni. Uczyła się po wojnie w gimnazjum rolniczym przy u. 3 Maja, ale trafiła w dobre ręce profesora Kopystyńskiego. Najpierw na kurs rysowania w liceum ogólnokształcącym, a później do założonej przez niego szkoły plastycznej we Wrocławiu. Do rodzinnego miasta wróciła jako absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Dziś jest znaną, cenioną i uwielbianą przez uczniów 90-letnią artystką i pedagogiem.
Pani Irena Oryl, nauczycielka szkoły plastycznej na emeryturze jest od 1992 roku. Ale jej kontakt ze szkołą się nie zakończył. Odwiedzała szkolną salę wystaw w Synagodze, którą uważa za najpiękniejszą salę wystawową w mieście i nie tylko. I słusznie! Tu przekazywała wiedzę pokoleniom, oceniając sztukę swoich dawnych podopiecznych, którzy prezentowali swoją twórczość przed młodszymi kolegami z Plastyka. Pani Irena zawsze podczas wernisażu wspominała lata nauki ówczesnych swoich podopiecznych, opowiadając przy tym anegdotki z ich życia i życia szkoły. Dziś ci uczniowie, jak mówi pani Irena - „nasze dzieci” to znani w Polsce artyści, pełniący ważne funkcje w szkołach plastycznych i na uczelniach artystycznych w Polsce. Ich relacje są czasami bardzo ścisłe, utrzymują kontakt, dzwonią, przyjeżdżają po swoją panią profesor, by zabrać ją na wernisaże wspólnych znajomych.
Nie jest źle
Irena Oryl mieszka na trzecim piętrze w bloku w centrum miasta. – To nic. Do sklepu na dół zejdę. Do pracowni nie mam daleko, to piętro wyżej. Tylko ten ból kolana, ale nie jest źle – macha ręką na nasze biadolenie, że wysoko i bez windy i w ogóle, jak sobie radzi? Energiczna, radosna, rozkłada nowy katalog wydrukowany z okazji jej jubileuszu w Centrum Kultury i Promocji w Jarosławiu. Tu przygotowywana była jej wielka wystawa. Wystawa jest, ale z powodu epidemii koronawirusa można ją zwiedzać tylko on-line.
Skąd tyle energii u pani Ireny? Zanim odpowie, wraca wspomnieniami do lat dziecinnych: - Wychowała się nad Sanem. - Z braćmi i kuzynami biegaliśmy nad rzekę, rybacy stukali się w głowę, bo kry pływały po Sanie, a my wskakiwaliśmy do wody. Płynęliśmy na drugą stronę, nie mogliśmy mówić z zimna - pani Irena śmieje się, że urodziła się w Sanie. Jej rodzice pobrali się we Lwowie, tam urodziła się siostra i brat pani Ireny. Ojciec, kanonier, dostał przeniesienie do Jarosławia. - Rodzina dała mu działkę nad Sanem, tu rodzice się wybudowali. Tu urodziła się czwórka dzieci, w tym ja - wspomina.
W mieszkaniu pani Ireny na ścianie obok czarno-białych portretów rodziców, obrazy jej i zaprzyjaźnionych artystów, o meble oparte blejtramy. Niedokończone obrazy, portret malowany na zamówienie. - Muszę go dokończyć - mówi dziewięćdziesięciolatka i pokazuje zarysowaną na płótnie twarz ładnej kobiety.
Pani Irena tworzyła regularnie, o stałej porze, codziennie. Teraz narzeka na pracownię na strychu bloku, piętro wyżej, bo tu po remoncie dachu zawalił się strop. - Część rzeczy musiałam wynieść - mówi. Pani Irena tę pracownię wspomina z rozrzewnieniem. Tu gromadzili się młodzi artyści, jej uczniowie. - Mogli przychodzić, kiedy chcieli, o każdej porze dnia. Żyliśmy jak rodzina. Do dzisiejszego dnia odzywają się i z Polski, i zza granicy - opowiada.
Jakoś sobie poradzimy
Miała być rolnikiem. Po trudnych latach wojennych, przerwanej edukacji w drugiej klasie szkoły podstawowej kontynuowała naukę w szkole im. Piotra Skargi: - Mam nawet świadectwo. Pół po niemiecku, pół po polsku. Gut, sehr gut, gut, sehr gut. Nauczyciel był Polakiem, zamiast uczyć, to rozmawialiśmy o tym, co się działo. Co się wydarzyło w rzeźni, jak rozstrzelali naszych sąsiadów - wspomina. Po wojnie pani Irena rozpoczęła naukę w szkole sióstr Niepokalanek. - Tam trzeba było płacić, a ja nie miałam pieniędzy, szukałam innej szkoły. Założyli wówczas, w jednej z kamienic niedaleko szpitala powiatowego, gimnazjum rolnicze. To była fantastyczna szkoła. Ci nauczyciele przychodzili do nas do domu i z naszymi rodzicami nas wychowywali. Oni przyjechali ze Wschodu. Tu nauczyłam się prawdziwej pedagogiki. Tu poznałam Nusię, Janinę Olszewską, moją polonistkę, a późniejszą przyjaciółkę, która pracowała w muzeum - mówi pani Irena Oryl. Po gimnazjum pani Irena rozpoczęła szkołę w liceum ogólnokształcącym: - Przychodził do nas nauczyciel z budowlanki Stanisław Kopystyński i robił nam kursy malarskie. Mnie to interesowało i chodziłam malować. On oglądał moje rysunki i powiedział mi, że organizuje we Wrocławiu liceum plastyczne, żebym tam pojechała się uczyć. I tak zrobiłam. Liceum było w odlewni dzwonów. Nauczyciele przyjechali z całej Polski, miedzy innymi z Zakopanego. Mieszkałam w takim domu, gdzie były świeckie siostry, ale przyszli partyjniacy i kazali nam się wyprowadzać, siostrom też. Szkoła była remontowana, przez trzy tygodnie mieszkałam na dworcu. Przygarnęła mnie babcia klozetowa. W restauracji pracowali lwowiacy, przynosili mi zupę, herbatę. I mówili: „Nic się nie martw, jakoś sobie poradzimy” - opowiada pani Irena.
Miłość do plastyki i muzyki
Z powodu rejonizacji pani Irena nie mogła kontynuować nauki na studiach we Wrocławiu. Podjęła naukę w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Uczyła się w pracowni profesor Hanny Rudzkiej-Cybisowej. - To były niesamowite czasy, ilu ludzi tu się uczyło, z różnych stron. Była bieda, było ciężko, ale ludzie byli fantastyczni. Wszyscy byli w takiej samej sytuacji, ale wszyscy żartowali z tego, robili kawały, razem zgodnie żyli. Nie było światła, a rysować trzeba było - pani Irena wspomina te czasy, ale cytuje także z niesamowitą precyzją żarty, które wówczas cytowali studenci, głównie te, dotyczące swoich profesorów.
Pani Irena miło wspomina również czasy, gdy codziennie miała dostęp do filharmonii: - Chodziliśmy tam często. Jakie tam były koncerty, muzyka była wspaniała. Partia komunistyczna o to dbała. Teraz wszystko kosztuje straszne pieniądze. Jak uczyłam się we Wrocławiu, zjeżdżali tu muzycy ćwiczyć na organach w kościołach. Jak byłam już po lekcjach, to biegałam do kościoła słuchać jak grają. Sprzątaczka sprzątała, muzyk grał, a ja cichutko siedziałam w ławce i słuchałam. Kiedyś jeden organista mnie zauważył i pyta: „Mała, co ci zagrać?”. Ja mówię: „Fugę toccatę!” Jak zagrał tego Bacha, to później kilka razy słyszałam, jak grają, ale nikt tak nie zagrał jak on - opowiada pani Irena Oryl.
Gdzie diabeł nie może…
Po studiach pani Irena wróciła do rodzinnego miasta. To był czas, gdy tworzyła się szkoła plastyczna. Uczyli tu już koledzy z akademii, miedzy innymi Edward Kieferling. - Najpierw uczyłam reklamy w Ekonomiku. Potem zaczęłam uczyć w szkole plastycznej. Pani Jenke była dyrektorem. Jak miała jakiś problem w szkole, stawała na środku podwórza, a szkoła jest obok Kolegiaty, modliła się do świętego Judy. Jak wróciła, już było po problemie. Rekrutowaliśmy młodzież w całym województwie rzeszowskim. Pytaliśmy nauczycieli o dzieci ze zdolnościami. To była jedyna szkoła w regionie, a młodzież przyjeżdżała z różnych stron. Oni byli zdolni. Zdawali później na różne uczelnie. Raz w Krakowie nasz uczeń na egzaminie miał temat: „Dlaczego wybrałem studia artystyczne?”. Profesor po egzaminie mówi do komisji, by zabrała głos, bo jeden z uczniów napisał wstęp do swojej pracy: „Od najdawniejszych czasów podstawowym warunkiem do życia człowieka była sztuka”. Jak ja mam do tego podejść?” Pytał. A rektor pyta, skąd ten uczeń? „To z jarosławskiego liceum sztuk plastycznych”. Rektor na to mówi: „Widzicie, oni ich tak uczą. I niech tak zostanie!” - śmieje się pani Irena. I podkreśla, że zdolności plastyczne potrzebne są do życia na każdym kroku. I w sklepie do układania towaru czy wystawy, do projektowania ubiorów, w architekturze, do urządzenia domu, na każdym kroku.
Ale przyszedł dla jarosławskiego Plastyka czas, że ministerstwo postanowiło przenieść go do Rzeszowa: - Pojechałam do ministra Motyki. Pomogła mi w tym moja pani profesor Hanna Rudzka-Cybisowa: - Powiedziała mi: „Ty się nie martw, umożliwię ci wejście do ministra”. Poszłam, powiedziałam mu, że ja jestem jarosławianka, przyjechaliśmy tu z kolegami z Krakowa, bo tu były białe plamy jeśli chodzi o sztukę. A minister pyta, jako kto przyjechałam? Więc mu mówię: „Panie ministrze, pan wie, gdzie diabeł nie może…” - śmieje się.
To powiedzenie pani Irena wdrażała w życie jeszcze nie raz. Wiele razy jako radna Rady Miasta Jarosławia i przewodnicząca komisji kultury. Te funkcje pełniła w latach 1990-1994. Wówczas współpracowała z profesorem Kazimierzem Gottfriedem, dyrektorem muzeum jarosławskiego, Romualdem Ostrowskim, prezesem Stowarzyszenia Miłośników Jarosławia, którego sama też jest członkiem. Dzięki niej zostały odrestaurowane freski w Wielkiej Izbie w kamienicy Gruszewiczów w Rynku 6, dziś Sali Ślubów. Została odznaczona Nagrodą Burmistrza Jarosławia „Jarosławem”, a podczas ostatniej sesji Rady Miasta Jarosławia nadano jej tytuł honorowego obywatela miasta.
Ewa KŁAK-ZARZECKA
FOT. Ewa Kłak-Zarzecka
ZOBACZ TEŻ:
Informacja o jubileuszowej wystawie:
https://ekspresjaroslawski.pl/artykul/jubileuszowa-wystaw-tworczosci/1112194
Obejrzyj jubileuszową wystawę online Ireny Oryl w Galerii Głównej U Attavantich
Jubileuszowa wystawa Ireny Oryl online
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Gratuluję Autorce bardzo sympatycznego wywiadu z p. prof. Ireną Oryl. Niestety w końcówce tekstu wkradł się drobny błąd. Współpraca ze śp. dr. Kazimierzem Gottfriedem mogła mieć miejsce, ale znacznie wcześniej niż podano w tekście, gdyż dr Kazimierz Gottfried zmarł w czerwcu 1973 r.