Reklama

– Kiedyś wrócę do domu – mówi Marina, która z córką uciekła przed rosyjską agresją. Pomoc znalazły w Jarosławiu

– Swoją przyszłość wyobrażam sobie tak: Mieszkam w domku taty, przychodzi Masza z dziećmi, a ja siedzę i popijam wino – mówi Marina. Na razie jednak musiała ze swoją sześcioletnią córeczką opuścić rodzinne miasto Sumy. Przed agresją wroga uciekały przez 60 godzin, by dotrzeć do Jarosławia.

Marina w Sumach była prawniczką. Zbrodnicza agresja Putina sprawiła, że musiała wziąć córeczkę i uciekać z Ukrainy. Nazwa miasta Sumy w ciągu ostatnich dni dość często pojawiała się w mediach, bo spokojna dotąd miejscowość stała się jednym z celów ataków Rosji. Kiedy bomby zaczęły spadać na okoliczne miejscowości, Marina spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i razem z sześcioletnią córeczką Maszą wsiadły w samochód. Pierwszym celem była położona na południe od Sum Połtawa, skąd chciały pociągiem ruszyć kierunku w Polski. Normalnie podróż z Sum do Połtawy zajęłaby im około trzech godzin, ale najprostsza droga była już pod kontrolą Rosjan, więc nią nie mogły pojechać. Zresztą, w innych miejscach też nie było bezpiecznie. W okolicy widać było czołgi nieprzyjaciela. Marina ruszyła więc najpierw na zachód, w kierunku niedużego miasta Nedrihajliw. Szosa kiepska, przez lasy, a ona sama z dzieckiem. Na drodze nikogo oprócz nich. – Oczywiście, że się bałam. Okleiłam samochód napisami „Dzieci”  wymalowanymi na kartach A4, bo uznałam, że może, gdy ktoś zobaczy taki napis, to nie będzie strzelał – opowiada. Z Nedrihajliwa ruszyły na południe, przez Łypową Dołynę i Hadziacz. Po drodze spotykały wiele posterunków ukraińskiej obrony terytorialnej. Sprawdzali dokumenty, samochód. – Było ich bardzo dużo. Stali w każdym mieście i miasteczku, na wjeździe i na wyjeździe. Informowali, gdzie jest bezpiecznie, a którędy lepiej nie jechać – relacjonuje Marina. 
Kiedy udało im się dojechać wreszcie do Połtawy, samochód zostawiły znajomym znajomych. Dały im kluczyki, a potem wsiadły do pociągu ewakuacyjnego. Miał jechać przez Charków, ale tam już bombardowali, więc skład ominął to miasto. – Pociąg był wcześniej, więc ledwie zdążyłyśmy. Nie miałyśmy konkretnego planu. Plan był jedynie taki: od punktu A do punktu B. W pociągu było bardzo dużo kobiet i dzieci, które spały na półkach, na których są zazwyczaj bagaże – mówi kobieta. 
Pociąg miał jechać przez Kijów. Kiedy już się tam zbliżał, okazało się, że bomba uderzyła w dworzec. Tory nie zostały jednak  na szczęście uszkodzone. – Światła w pociągu były wyłączone, okna zasłonięte. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy i jak przejechaliśmy przez Kijów – wspomina mieszkanka Sum. 


Przez Londyn kontakt do Jarosławia 
Z Kijowa dotarły pociągiem do Lwowa. Tu już było znacznie bezpieczniej. Wolontariusze dawali kawę, herbatę, zupę i inne dania. Po trzech godzinach wsiadły w pociąg do Przemyśla, tzw. „elektryczkę”, spodziewając się, że za  kolejne dwie godziny będą w Polsce. Marina była zamęczona, więc zasnęła z Maszą na kolanach. Kiedy obudziła się po długim czasie, pociąg stał. Myślała, że to już Przemyśl. Okazało się, że pociąg wyjechał ledwie za Lwów i się zatrzymał. – Gorąco, na zewnątrz ciemno, ludzi pełno, dzieci płaczą, toalety nie ma. Nie było kogo zapytać, kiedy ruszymy. Siedzieliśmy tak do piątej godziny rano.  Kiedy wreszcie ruszyliśmy, ludzie bili brawo – wspomina pani Marina. Pociąg podobno zepsuł się, bo zamiast sześciuset  osób, wwiózł dwa tysiące. W Przemyślu z dworca odebrał ich jarosławianin, którego rodzina zaoferowała nocleg. Co ciekawe, kontakt udało się nawiązać przez Londyn. Marinę i Maszę przyjął jeden z radnych miejskich, ale nie chce, by wymieniać jego nazwisko. Podkreśla, że pomaga nie dla poklasku, ale z potrzeby serca. 


Sto dwadzieścia rosyjskich tanków 
Kiedy rozmawiamy, z Mariną przez internet łączy się jej tato. Został w Sumach. Kiedyś pracował przy usuwaniu szkód w Czarnobylu, teraz dorabia sobie jako przewodnik. Pyta, jak córka. Żartuje, czy jeszcze się nie znudziła gospodarzom. Choć u niego w ojczyźnie wojna, nie traci ducha. Wie, że uda się przepędzić Moskali z ich ziemi. Masza zostawiła u niego swoją kotkę o imieniu „Spajsi”.  –  O, to ona – dziewczynka pokazuje zdjęcia w telefonie. Mama Mariny mieszka w małej miejscowości niedaleko Sum. – Sumy to było takie spokojne miasto. Nigdy nie myślałam, że wybuchnie wojna. Jaka wojna w XXI wieku? Nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że to tylko Amerykanie tak mówią. Moja koleżanka, Gruzinka, bała się tej wojny. Miała spakowane rzeczy, a ja się z niej śmiałam. Ale ona mówiła: „Ja już Ruskich widziałam” – wspomina. 
Dwie inne koleżanki Mariny także uciekły z Sum. Wyjechały samochodem, ale po drodze napotkały kolumnę stu dwudziestu rosyjskich czołgów. Jak okiem sięgnąć, końca tanków nie widać. Jedna z kobiet wysiadła, zaczęła palić papierosa i patrzyła w oczy najeźdźcom. Zrobiła to intuicyjnie, bo czuła, że trudniej będzie im zrobić krzywdę kobiecie, patrząc jej prosto w oczy. W końcu pozwolono im jechać wzdłuż tych czołgów. Jechały tak godzinę. Marina wie, że są już bezpieczne. Udało im się dotrzeć do Monachium. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Koleżanka przekazała Marinie wiadomość o śmierci znajomej, która zginęła w czasie nocnego bombardowania. Mieli rano wyjeżdżać z Sum. Zginęła cała rodzina, żona, mąż, matka i dwoje dzieci. 

W Jarosławiu jak w domu 
Ile trwała cała podróż Mariny i Maszy z Sum do Jarosławia? Wyjechały samochodem w środę o 7 rano, a dojechały do Jarosławia w piątek o godzinie 19. W sumie około 60 godzin. Co dalej? – Saszka, mój brat mieszka w Londynie, więc zaprasza nas do siebie – mówi nasza rozmówczyni. Przy pomocy ludzi, u których się zatrzymały, poczyniły starania o wizę. W punkcie wizowym w Rzeszowie trzeba też swoje odczekać, bo okazało się, że lista, na którą się wpisały wcześniej, nie jest respektowana. Trzeba było od nowa się zapisywać. A po wizę trzeba aż do Warszawy. 
Na szczęście u swoich jarosławskich gospodarzy mogą się czuć jak u siebie. Masza szybko złapała kontakt z ich córką, razem się bawią, pomagają przy robieniu pizzy, razem uczą się angielskiego. Bo dobrych ludzi na świecie jest więcej niż orków Putina. I wszyscy wierzymy w to, że w tym starciu dobro zjednoczonych serc pokona imperium zła. 

Marina widzi przyszłość 
Zanim po ich ziemię ręce wyciągnęli Rosjanie, w Sumach ludzie żyli spokojnie. Mieli swoje rodziny, pracę, hobby. Marina tańczyła w zespole hiszpańską bachiatę. Czy myśli o powrocie na Ukrainę? – Tak. Nie wiem, czy będzie to szybko, czy nie, ale chcę wrócić. Swoją przyszłość wyobrażam siebie tak: Mieszkam w tym domku, w którym teraz mieszka tato. Niedaleko jest sosnowy las i piękna rzeczka. Przychodzi Masza z dziećmi, a ja siedzę i popijam wino – Marina uśmiecha się, ale w jej oku lśni się łza. – A może nie będzie mi dane? 

Hubert LEWKOWICZ 

FOT. Hubert Lewkowicz 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo EkspresJaroslawski.pl




Reklama
Wróć do